PRZEZ MORZE EGEJSKIE NA BLISKI WSCHÓD – WRZESIEŃ/PAŹDZIERNIK 2024

PRZEZ MORZE EGEJSKIE NA BLISKI WSCHÓD

WRZESIEŃ/PAŹDZIERNIK 2024

Sztuka żeglowania pod wiatr

 

Marek pływa na jachtach po Morzu Egejskim. Jest kapitanem. Nie tylko dlatego, że kieruje kilkunastoosobowymi załogami. Posiada też ten formalny, najwyższy w żeglarstwie, stopień. Trzecie świadectwo tego, że Marek jest naprawdę kapitanem, to Manolis. Grek o skórze, na której nałożyły się kilkudziesięcioletnie warstwy słońca i morskiego wiatru. Zarządza przystanią na wyspie Kalimnos. Jest szorstki jak ta skóra, gdy ktoś w trakcie cumowania nie dość szybko wykonuje jego polecenia. Do Marka mówi z pełnym zaufania spokojem: „Kapitanie, poluzuj linę”.

 

Wieczorem wracamy wspomnieniami do dawnych czasów. Po liceum nasze drogi się rozeszły i dopiero dzisiaj dowiaduję się, co się działo w życiu dzisiejszego kapitana w późnych latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku.

Okazuje się, że wraz kolegami wymyślił wtedy kryptowalutę. A stało się to w ścisłym związku z jego drugą pasją.

Na Politechnice Wrocławskiej Marek założył klub narciarski. Jego członkami było nawet i sześciuset studentów. Mierzyli wysoko – jak wyjazd na narty, to niekoniecznie w Beskidy, lecz Kaukaz, Tien-Szan lub Andy. PRL pod pewnym względem nie różnił się niczym od dzisiejszej Polski. Do realizacji dużych projektów potrzebne były duże pieniądze. Nie różnił się także pod innym względem – pieniądze dawały się zdobyć, trzeba było tylko zbudować i wdrożyć coś w rodzaju strategii finansowania.

W strategii klubu narciarskiego pierwszym i najważniejszym partnerem był Akademicki Związek Sportowy (AZS) przy Politechnice. Organizacja ta miała pieniądze przyznawane przez państwo. Na siebie mogła wydać jednak maksymalnie połowę dotacji. Drugą połową musiała obdzielać organizacje zajmujące się wspieraniem sportu dzieci i młodzieży. Akurat pod tym względem PRL końcówki stanu wojennego mocno różnił się od dzisiejszej Polski – organizacji takich nie było wiele. W tym momencie pojawili się studenci z Klubu Narciarskiego.

Ale i tu był warunek – posiadania przez Klub wkładu własnego. Skąd my to znamy. Czyli AZS mógł wyasygnować fundusze, pod warunkiem że ktoś inny (dziś powiedzielibyśmy, że inwestor prywatny) wyłoży taką samą kwotę.

Oczywiście ani klub narciarski, ani jego członkowie nie mieli żadnych pieniędzy. I tu, jak często bywa w takich przypadkach, z pomocą przyszła giełda. Tylko że w tamtych czasach w grę wchodziła co najwyżej giełda samochodowa. Ewentualnie giełda narciarska. Ta ostatnia świetnie pasowała do klubu.

W PRL-u narty nie były po prostu wystawione w sklepach, tak aby można je było sobie kupić. Biegówki to jeszcze jako tako. Narty zjazdowe stanowiły dobro nader rzadkie. Ale mogli je na przykład kupować górnicy. Dzięki temu trafiały potem na rynek, bo od górników przejmowali je organizatorzy giełdy narciarskiej. Wszystko oczywiście działo się w realu. Jakkolwiek by to brzmiało niewiarygodnie, trzydzieści parę lat temu świat funkcjonował

 

bez sztucznej inteligencji, mediów społecznościowych i internetu. Popyt na narty tworzył się sam i to tworzył się tłumnie. Arbitraż między cenami, które zadowalały górników, a cenami rynkowymi na giełdzie przynosił Markowi i jego najbardziej aktywnym kolegom i koleżankom z klubu narciarskiego spore dochody.

Funkcjonowanie giełdy wymagało zaangażowania wielu osób. Pracowali ciężko, by to wszystko się kręciło. Ludziom, nawet jeśli byli to koledzy i przyjaciele ze studiów, wypadało zapłacić. Z drugiej strony, pozostawała nierozwiązaną kwestia zdobycia przez Klub Narciarski wkładu własnego do pieniędzy od AZS-u.

I to w tym właśnie punkcie powstał protoptyp kryptoaktywów. Czas pracy studentów został stokenizowany. A zatem ludzie pracujący przy giełdzie narciarskiej otrzymywali tokeny. Potem płacili nimi za udział w wyjeździe narciarskim na drugą półkulę. Prawdziwe pieniądze wpłacała giełda, co zamykało proces finansowania w oparciu o środki od AZS- u.

Porządna kryptowaluta musi się nazywać. Klub narciarski nosił w nazwie dodatek

„Mulda”. Stąd prowadziła prosta droga do muldena. Zatem jednostka stokenizowanej pracy przy obsłudze giełdy narciarskiej była jednym muldenem.

Nieco później oficjalnie zainstalowany w Polsce kapitalizm udał się dzięki tym podstawowym substratom, które istniały już w przedostatniej dekadzie ubiegłego wieku. To nie była dekada stracona, a pokolenie w niej dorastające nie było straconym pokoleniem. Do tego, by konstrukcja kapitalizmu powstała w Polsce, potrzebny był jeszcze polityczny przełom oraz Leszek Balcerowicz.

Dziś ścigamy się na zamożność w Unii Europejskiej. Ale bardzo wielu kapitanów polskiego biznesu zdobywało swoje patenty przedsiębiorczości dokładnie wtedy, gdy wszystkim nam się wydawało, że Związek Radziecki i PRL będą trwać wiecznie. Wnikliwsza analiza polskiej transformacji powinna to jakoś uwzględnić. Bo i historia gospodarcza w ogóle nie składa się z cudownych zwrotów w przebiegu dziejów. To raczej nieustanne naprężanie i luzowanie liny.

 

W poszukiwaniu narzędzia uniwersalnego

Żałuję, że nie znam greckiego. Niedawno wzeszłe słońce oświetla kawiarnię po drugiej stronie ulicy. Było ją widać z jachtu, który zacumowaliśmy przy nabrzeżu stykającym się z tą ulicą. Jest na wyciągnięcie ręki.

Przy stolikach przed kawiarnią kilku starszych panów. Na moment przerywają rozmowę, by odpowiedzieć na moje przywitanie. Ciekawi mnie, o czym może rozprawiać pięciu Greków o godzinie siódmej rano; tym bardziej mnie to ciekawi, że jestem przekonany, że spotykają się w tej kawiarni codziennie. Nigdy się tego nie dowiem. Espresso i tak smakuje lepiej niż zwykle.

Wczoraj rozmowa przez telefon, o emisji obligacji. Nagle rozmowa skręca na inny temat: ile uwagi w polskich mediach poświęca się kryptowalutom i co do tego mają wybory prezydenckie w USA.

Ludzi, którzy inwestują i spekulują „na krypto” są w Polsce, według konwencjonalnej wiedzy, miliony. W moim najbliższym otoczeniu jest wiele takich osób.

Nie ulega wątpliwości, że kryptoaktywa wyłoniły się i zyskały popularność jako wyraz sprzeciwu wobec państwowej kontroli nad przepływami finansowymi. Dziś znajdują się w centrum uwagi regulatorów. Stanowią też zjawisko polityczne. Po idei finansowej rebelii, skojarzonej z technologią blockchaina, która miała wstrząsnąć infrastrukturą tradycyjnych finansów, pozostały wspomnienia.

W Chinach krypto zostało zakazane w roku 2021. Natomiast rozkwita w USA. Po decyzjach SEC zezwalających na tworzenie ETFów opartych na bitcoinie i ethereum ten segment rynku jest na tyle uznany, że nic mu tam nie zagraża. A to znaczy, że należy się spodziewać nie schyłku, lecz wzrostu popularności inwestowania w kryptoaktywa także poza Ameryką. Tego już się raczej nie da odwrócić.

Jeszcze lepsza aura może nastać w razie wygranej Trumpa w listopadowych wyborach. Na wiecu wyborczym w Nashville kilka tygodni temu niespodziewanie obiecał on, że Stany Zjednoczone staną się światową stolicą krypto. Jak zauważyli wkrótce potem dziennikarze The Economist, to jedna z tych obietnic wyborczych, których dotrzymanie będzie stosunkowo łatwe, bo…już teraz jest dotrzymana.

Natomiast deklaracja Trumpa nie była wcale nieoczekiwana. Znamy już skalę finansowego poparcia dla kandydata Republikanów ze strony branży kryptowalutowej oraz Silicon Valley. Pieniądze na kampanię płyną z tych środowisk tak obficie, że gdyby je transportować w gotówce drogą wodną, trzeba by wynajmować nie jachty, lecz statki. Elon Musk nie jest bynajmniej jedynym zwolennikiem elekcji Trumpa z grona top-liderów amerykańskiego biznesu. Trzeba jednak zauważyć, że branże technologiczna i finansowa popierają również kampanię Kamali Harris. Kto więc będzie rządził Ameryką? Nasz koalicjant, jak by powiedział premier Waldemar Pawlak, choć w razie triumfu Harris biznesowi krypto zapewne będzie trudniej. A zarazem jest jasne jak słońce, że o kierunku polityki amerykańskiej zadecydują nie idee, lecz pieniądze. Uprawianie polityki kosztuje coraz więcej.

Wśród amerykańskich stanów najbardziej progresywny jest Teksas. Austin jako siedlisko technologicznych start-upów i konkurencja dla Doliny Krzemowej. Megafabryka i globalna siedziba Tesli, a także wielu innych ogromnych korporacji w tym właśnie stanie. Projekt utworzenia nowej giełdy papierów wartościowych jako rękawica rzucona giełdom nowojorskim (pisałem o tym kilka miesięcy temu w Parkiecie). A teraz jeszcze okazuje się, że Teksas jest liderem w wydobyciu bitcoinów. Co zresztą zaczyna tam budzić kontrowersje z powodu zużycia energii, jakie ten rodzaj kopalnictwa powoduje. Tak jakby inne przemysły, produkujące gigailości niepotrzebnych, lecz kupowanych przez ludzi rzeczy, nie zużywały energii. Ciekawe, co na ten temat powiedzieliby moi Grecy z kawiarenki.

O Teksasie mówi się, że panuje w nim duch libertariański. To interesująca mieszanka: konserwatyzmu w odniesieniu do najpopularniejszych trendów społecznych i promowania wartości wolnościowych w gospodarce. Widać to także w komentarzach dotyczących nowej giełdy papierów wartościowych. Ma być ona ustawiona w kontrze do ideologii ESG. Zresztą w USA, nie tylko w Teksasie, sceptycyzm – nazywając to delikatnie – wobec przeciążonego regulacyjnie systemu ESG narasta.

 

A dlaczego miliony Polaków wrzucają swoje pieniądze w kryptowaluty? Wątpię, by w większości byli powodowani pokusą zakosztowania czegoś kontrkulturowego. Czyżby zatem efekt mody? Ale krypto są już zjawiskiem stosunkowo starym. Czy chodzi o iluzję szybkiego zarobku? Świadomość finansowa Polaków nie jest wcale tak beznadziejnie niska, jak się o tym często pisze. Ludzie zdają sobie sprawę z tego, że na inwestowaniu można zarówno zarobić, jak i stracić. Czyżby więc działała wiara, że bitcoin to waluta przyszłości? I nawet jeśli nie teraz, to za dwadzieścia lat przyniesie krociowe zyski? Jednakże nie każdy ma przed sobą tak długą perspektywę życia, zaś ci co ją mają, bywają niecierpliwi. Zatem nie zadowala mnie żadna z tych hipotez.

Może tu chodzi o coś innego.

Słucham Greków w kawiarni, lecz w ogóle nie rozumiem, co mówią. A chciałbym rozumieć.

Bitcoin i inne kryptowaluty to instrumenty uniwersalnie zrozumiałe. Są pozbawione cech lokalności i partykularności. Nie są przypisane do żadnego sektora, do żadnych aktywów realnego świata, do żadnej gospodarczej geografii. Gdyby bitcoina nie było, prawdopodobnie właśnie dla tych cech należałoby go wymyślić. I tak się właśnie stało.

 

Nil wpływa do Morza Śródziemnego

 

Mój przewodnik po piramidach Gizy, Dahshuru i Sakkary powiedział wczoraj, że w roku 1960 Egipt zamieszkiwało około siedmiu milionów ludzi. Dziś ta liczba zbliża się do 120.

Tylko ta druga liczba jest prawdziwa. Siedem milionów w 1960? To wydawało się od razu nieprawdopodobne. Upewniam się dwa razy, ale Rimon twardo obstaje przy swoim.

Wieczorem sprawdzam. Nie 7, lecz 27. Ale tak czy owak, wzrost liczby ludności z dwudziestu siedmiu milionów w roku 1960 do około stu piętnastu obecnie robi piorunujące wrażenie. To mniej więcej dwa procent – w niektórych latach nieco mniej, w innych nawet znacznie więcej – przyrostu rocznie.

Kolejna myśl – a jak było w Polsce, dziś liczącej około 38 milionów? W roku 1960 było nas niewiele mniej – ledwo ledwo przekroczyliśmy wtedy trzydzieści milionów. To daje 8 milionów. W ciągu 64 lat. W tym samym czasie ludność Egiptu zwiększyła się o 87 milionów.

Niewiarygodna prawda. Takich przykładów jest więcej. Przypuszczam, że każdy kraj Unii Europejskiej jest w takiej samej sytuacji demograficznej, co Polska. I to nie od parunastu lat, lecz od dziesięcioleci. Natomiast szybko rosnące gospodarczo społeczeństwa na południe i na wschód od Europy biją rekordy populacji.

Afryka jeszcze pozostaje w tyle za najbardziej rozwiniętymi krajami Azji (zresztą „te najbardziej rozwinięte” to dziś prawie cały kontynent). Natomiast ludnościowo staje się coraz potężniejsza. To oznacza równie potężny problem dla Europy, na tle kryzysu klimatycznego, dla Gobalnego Południa najgroźniejszego.

Unia Europejska nie poradzi sobie z tym problemem. Nic nie wskazuje na to, by w ciągu najbliższych lat powstały rzeczywiste mechanizmy zapewniające sprawność działania Wspólnoty. Tworzone będą za to na pewno analizy i raporty. Przekonuje mnie o tym, jak by mało było wcześniejszych dowodów, głośny raport Mario Draghiego. Góra, a właściwe to pagórek, urodziła mysz. Tam po prostu nie ma niczego, co nie jest pustosłowiem i starymi niby-koncepcjami na dogonienie uciekającego Europie świata innowacji. Może to efekt działania demokracji? Konieczności uzgadniania wszystkiego w klubie najważniejszych państw, przez politykowi żyjących w nieustannym strachu przed kartką wyborczą? Uśmiecham się, bo Napoleon i Francja rządzili w Egipcie raptem trzy lata, między 1798 a 1801. W ciągu tych trzech lat wprowadzono w Egipcie francuski system administracyjny, podatkowy i edukacyjny. A nawet gazety. Jak pisze Lonely Planet, była to „pierwsza drukowana prasa w Afryce.”

Jeśli tak dalej to będzie szło, Unia nie tylko nie zacznie być jednym z kluczowych aktorów rewolucji technologicznej, ale również nie wytrzyma naporu imigrantów z Bliskiego Wschodu i z Afryki. Jedynym ratunkiem może być to, że radykalny wzrost zamożności społeczeństw obejmie wreszcie takie kraje, jak Nigeria czy Egipt. W przypadku innych państw Afryki północnej i Sahelu wydaje się to dzisiaj perspektywą utopijną. Ale awansowanie przynajmniej kilku największych krajów do kategorii upper-middle income stworzy nową sytuację. Te kategorie, „wysokiego dochodu’ (high income; tu jest Polska), upper-middle income, lower-middle income i low income to klasyfikacja Banku Światowego. Metodologia musi być ciekawa, bo według niej Algieria została właśnie, 1 lipca 2024, przesunięta z niższej kategorii do kategorii upper-middle income. Już wcześniej była tam Libia. Wręcz można zapytać, jakim to cudem jest to możliwe? Pewnie to wynik bardzo złożonej metodologii Banku Światowego, w której wiele waży liczba mieszkańców. Jeśli jest mała, a kraj coś tam produkuje, to dochód na głowę mieszkańca może być zaskakująco wysoki. Tym sposobem jeden z najbiedniejszych krajów świata, Mauretania, pokazuje dochód na mieszkańca mniej więcej taki, jak Maroko. A Libia ma przecież ropę.

Klasyfikacje, nawet tak poważnej instytucji, jak Bank Światowy, zachęcają do tego, by… wyjść poza nie. Każda definicja jest niebezpieczna, mówili Rzymianie. Jeszcze gorzej jest ze statystyką. By więcej i lepiej rozumieć, trzeba więc sprawdzać, wszystko sprawdzać. Najlepiej łącząc to z dotykaniem rzeczywistości, takiej jaką ona jest tam, gdzie żyją, pracują i tworzą swoją kulturę ludzie.

Za naszego życia – ba, za naszego zupełnie niedawnego życia – Chiny i Indie stały się światowymi mocarstwami, po pełnieniu przez długi czas podrzędnej roli w gospodarce i w polityce. Wiele innych krajów nie ustępuje im w tempie rozwoju, choć żaden inny nie dysponuje aż tak kolosalnym potencjałem. W tym kontekście myśl o tym, że Bliski Wschód i północna Afryka staną się inkubatorami nowych potęg, nie jest więc nieodrzeczna. To mogłoby pomóc Europie, na której ciągle nam zależy.

Bal Maskowy w Maskacie

W stolicy Omanu, Maskacie, poszedłem do opery. A właściwie to nie do opery, tylko na operę. Kiedyś się przecież chodziło do kina, ale nie do kina jako takiego, tylko na film.

Nie byłem sam, lecz z…i jak to teraz powiedzieć? Na pewno nie, że z moją dziewczyną – zabrzmi posesywnie a może nawet, o zgrozo, po maczystowsku. Z narzeczoną? To staroświeckie a poza tym pachnie słowem zastępczym. Z żoną? Hm, nieadekwatne. A może z partnerką? Niestety, to określenie kojarzy mi się ze spółką handlową. W tym ambarasie spowodowanym brakiem odpowiedniego słowa powiem zatem, że byłem z Darią.

 

Wieczór zapowiadał się uroczyście, zatem Daria przed wyjściem do opery (a jednak!) postanowiła kupić szpilki. Zastanawiało mnie, ile te szpilki będą kosztować w kraju, w którym wszystko oprócz benzyny jest bardzo drogie lub jeszcze bardziej drogie. Ale w centrum handlowym obok hotelu były przeważnie produkty chińskie o nienajwyższej jakości. Dzięki temu szpilki okazały się tanie. Choć nie wiem, czy jest to określenie oddające istotę rzeczy, bo nigdy wcześniej nie widziałem szpilek za złotych 80.

Przy wejściu do Opery Królewskiej panował szyk i elegancja. Dlatego też bardzo elegancko poproszono nas, aby Daria założyła na sukienkę abaję. W garderobie we foyer, gdzie wypożyczano owe abaje, szczerze zaciekawiony zapytałem, czy problemem są odkryte ramiona, czy też nogi, niewątpliwie w tym przypadku widoczne od szpilek aż do nieco powyżej kolan. Pan powiedział, że problemem jest zbyt krótka sukienka, a nie ramiona. W sumie zgodziłem się z nim, bo zawsze uważałem, że u ludzi, a zwłaszcza u ludzi noszących sukienki, nogi są ważniejsze niż ramiona.

Daria natomiast uznała, że abaja zrujnowała jej kreację. Ja twierdziłem, że czerwona róża (każda kobieta wchodząca do Opery dostawała taką) wygląda wraz z czarną abają nawet jeszcze piękniej niż z sukienką. Pozostaliśmy przy swoich zdaniach – ja że wielokulturowość w stroju czasem daje znakomite efekty, a Daria że w tej dziedzinie lepsza jest jednokulturowość.

Na scenie Opery Królewskiej wystawiano Bal Maskowy Verdiego. Inscenizacja i w ogóle cała produkcja, uwaga – chińskie. Prosto z Pekinu. Ale tu żadnej tandety nie było. Wszystko najwyższej próby, wyśpiewane przez międzynarodowy zespół gwiazd. Był także Polak, Piotr Beczała. A wnętrze teatru – piękne. I na ogół piękni ludzie na widowni. Zatem nawet gdyby na scenie grali w kapsle (jak w mojej podstawówce), to i tak byłoby co oglądać.

Ten Verdi towarzyszył mi od Kairu, skąd przylecieliśmy do Maskatu kilka dni wcześniej. Skomponował też Aidę, na otwarcie Kanału Sueskiego w 1869 roku. Co w czasie pobytu w Kairze skojarzyło mi się z planowanym na przyszły rok otwarciem Wielkiego Muzeum Egipskiego, kilkaset metrów od piramid w Gizie. Będzie gigantyczna celebra. Zjadą się królowie, księżniczki, prezydenci i zwykli premierzy. Opowiadałem o tym w ubiegłym tygodniu w „Świecie do Odczytu” w telewizji Biznes24. Grand Egyptian Museum (GEM) powstało za pieniądze pożyczone Egiptowi przez Japonię. Nie wszystko zatem co duże jest budowane za pieniądze chińskie. A poza tym warto było o tym wspomnieć w telewizji, bo minister turystyki Egiptu ładnie powiedział: że GEM, jak każde wielkie muzeum świata, będzie opowiadać pewną historię.

A kiedy mówimy o opowiadaniu historii, to już jesteśmy obiema nogami w miejscach różnych, a na pewno jednym z nich jest rynek kapitałowy.

Bo pewne rzeczy się nie zmieniają. Kiedyś Ursula Le Guin stwierdziła: możemy sobie wyobrazić cywilizację, która nie znałaby koła, lecz nie możemy sobie wyobrazić cywilizacji, która nie opowiadałaby historii. Ja skromnie dodam, że nie możemy sobie wyobrazić wibrującego rynku kapitału bez tej właśnie substancji.

Różnie ją nazywamy. A to „narracją”, a to „strategią komunikacyjną”. Albo, bez ogródek, storytellingiem. Rzadziej po prostu „historią”. Ale dlatego tylko rzadziej, że mamy jakże często używany zamiennik, czyli „equity story”. Jest w tych wszystkich określeniach aspekt praktyczny. Chodzi o wpływanie na rzeczywistość. Na rynku opowiadamy historie zawsze w pewnym, dającym się kwantyfikować, celu.

Jednakże nie mam pewności, czy owo słynne equity story pełni dziś taką funkcję, jak dawniej.

Przede wszystkim niewielu już jest takich, co poloneza potrafią wodzić. A przede wszystkim, jak dzisiaj to budować, ową equity story, w systemie gdzie dominują liczby i informacje regulowane? Ona nigdy nie powinna być fantazją oderwaną od rzeczywistości, ale jest jednak innym gatunkiem, omalże literackim, niż standardowe zestawy informacji rynkowych.

Ludzie – na przykład czytelnicy dobrych książek, ale i inwestorzy – są w stanie uwierzyć w to, że będą się działy rzeczy nawet teoretycznie niemożliwe, o ile te rzeczy będą zdaniem odbiorcy wynikać z motywacji bohatera. Wtedy te pozornie niemożliwe rzeczy, w tym i przyszłe działania, stają się całkiem wiarygodne. A działania to kolejne zjawisko-klucz na rynku kapitałowym. W ten sposób dobra equity story przestaje być tylko utworem językowym.

Podobnie jest z takimi dziełami, jak Bal Maskowy. I dlatego ludzie wciąż chcą je przeżywać.

Twórzmy zatem biznesowe, finansowe i inwestycyjne opowieści. Oczywiście pamiętając o tym by, jak u Jaroslava Haszka, umiarkowany postęp dokonywał się w granicach prawa.

Omańska siła spokoju

 

W recepcji hoteliku pojawił się poprzedniego dnia wieczorem. Zaraz po moim przyjeździe. Chłopak miał może dwadzieścia parę lat. Z wyglądu Marokańczyk. Prawie na pewno

 

przyjechał do Omanu z któregoś z krajów Maghrebu. Nie zapytałem. Pracuje w recepcji tego skromnego hoteliku. Klimatyzacja jest pokojach, ale tam gdzie ta recepcja, już nie. To się czuje nadal, mimo że od zachodu słońca minęło kilka godzin. Hotelik jest na końcu drogi, dalej w nocy dawały poświatę tylko jedne światła. Byłem już w takim miejscu, kilkaset metrów przed granicą marokańsko-mauretańską. Tutaj granicą jest Morze Arabskie. Też kilkaset metrów odległości, może kilometr.

Rano wstaję wcześnie i schodzę na dół z laptopem, by poszukać kawy i posiedzieć przy niej chwilę, ale duchota powoduje, że zaraz wycofuję się do pokoju. A chłopak, który był wieczorem, siedzi tam również rano. Pewnie spał kilka godzin w jakimś pokoiku, choć nie wygląda na wyspanego. Nawet uśmiecha się z pewnym ociąganiem.

Po spacerze na plaży, wśród skał potężnie zderzających się z falami (to Ocean Indyjski, nie zwykłe morze), wracam do hoteliku. Tym razem po raz ostatni, aby tylko załadować torby do bagażnika auta i odjechać. Chłopak niezmiennie siedzi w recepcji. Zajęty jest swoim telefonem. Uśmiecha się na pożegnanie mówiąc „welcome again!”. To musi być jego własne powiedzonko, gdy gość opuszcza hotelik.

Dopowiadam do tej osadzonej w monotonnie upływającym czasie historii (Turnau śpiewał: „A w Krakowie na Brackiej pada deszcz”), moje wyobrażenia. O tym, że ten chłopak nie musi się donikąd śpieszyć. Że ma w sobie ocean spokoju (kto widział ocean, wie że to sprzeczność sama w sobie, ale tak się mówi). Że nie gonią go terminy ani maile. Od czasu do czasu przyjmuje gości. Rzadko, bo trzysta metrów od hoteliku jest lepszy hotel, organizujący wycieczki na plażę, na której żółwie składają jaja, i wszyscy zamożni turyści rezerwują pokoje w nim, a nie w guesthousie. Jeśli już ktoś się zjawi, chłopak zrobi ksero paszportu, pobierze płatność i zaniesie bagaż do pokoju. Śniadanie, kolacja? Wystarczy powiedzieć gościom, że lepszy hotel ma restaurację i można tam nawet podjechać samochodem. I spokojnie wrócić do swego telefonu, to znaczy do kolegów, rodziny, może dziewczyny, którzy są w tym telefonie.

Dobrze byłoby wyrwać się z kręgu powinności i moc przeżywać dzień za dniem, jak ten chłopak z Maghrebu. W jego świecie nawet pory roku nie będą się od siebie zbytnio różnić. Będzie tylko bardzo upalnie lub upalnie nie do wytrzymania. Ale on to wytrzyma. To tylko moja europejska naleciałość, ten stosunek do temperatury powietrza.

Równowaga. To nie jest stan sprzyjający wielkiemu rozwojowi. Ten rodzi się w stresie. W konflikcie.

Jestem w Omanie od kilku dni. Jest to druga wizyta w tym kraju. Nie wydaje mi się, by w tym kraju istniały jakiekolwiek konflikty.

Istnieją za to ropa i gaz. To pozwala urządzić kraj nowocześnie. Na każdego z nieco ponad pięciu milionów Omańczyków (pięć milionów na terytorium tylko o trzy tysiące kilometrów kwadratowych mniejszym niż Polska) przypada ponad dwadzieścia tysięcy dolarów produktu krajowego brutto. Według wartości nominalnej PKB na głowę. To jest mniej więcej tyle co w Polsce. Z innych podobieństw i różnic: Polska uchodzi za jeden z najbezpieczniejszych krajów w UE. Ale nie jest aż tak jak w Omanie, gdzie można zostawić samochód na parę dni na ulicy, z bagażem w środku, i nic mu się nie stanie. Nikt go nawet nie zadrapie. A jeśli ktoś w ciebie wjedzie od tyłu, na przykład pick-up Toyota Tundra, jak przydarzyło mi się to kilka dni temu, to poprosi cię byś jechał za nim najpierw na policję a potem do firmy ubezpieczeniowej, gdzie bez wahania podpisze kwit, że do kolizji doszło z jego winy. I jeszcze przeprosi. A Hamed z firmy ubezpieczeniowej przyśle mi ten kwit na WhatsApp dwa dni później, abym nie miał przejść z wypożyczalnią samochodów przy oddawaniu samochodu.

I co z tego, że procedura trwała dwa dni. Bo po pierwsze najpierw była sobota (drugi dzień weekendu), a po drugie po co się śpieszyć, skoro zasadniczo nic nie jest problemem nie dającym się rozwiązać. Inszallah.

Taki Oman nie może się nie podobać.

Powrót

Morze Egejskie najlepsze było wtedy, gdy wpływaliśmy do małych portów, pod koniec lub w środku dnia. Albo wcześnie rano, gdy można było zejść na brzeg i poszukać stolika, do którego ktoś przyniósłby kawę. Wcześnie, to znaczy rywalizując ze słońcem o pierwszeństwo.

Cisza, rozlegająca się wokół, koiła i zachęcała do tej podróży, która jest zawsze największym wyzwaniem. Kiedy już wracałem do domu, przeczytałem o tym w Luwrze w Abu Dhabi.

Od razu wiedziałem, że nie dam rady pojechać na ten rejs na kilka dni i potem wrócić. Podróż zaczyna się od myślenia o niej. Myślenie powoduje, że zaczyna działać wyobraźnia. Wyobraźnia podpowiada obrazy a na końcu pojawia się wola, by wejść do rzeczywistości, które one opisują.

Zwłaszcza że to wydaje się w zasięgu ręki. Lot z Kos do Aten. Chciałem chociaż raz nie zobaczyć tam Akropolu, ale nie da się. Również i tym razem, mimo że zapuściłem się w okolice głównego targu. Akropol dogonił mnie swoim widokiem z dachu, na którym zjedliśmy coś na szybko.

Lot z Aten do Kairu trwał tylko trochę dłużej niż z Kos do Aten. To inny świat, zarówno inny od tego greckiego, jak i inny od Egiptu, w którym byłem trzydzieści siedem lat wcześniej. Teraz piramidy otoczono asfaltem, a Sfinks wygląda jak umieszczona w pudełku, wypolerowana pamiątka z wakacji. Na szczęście są jeszcze Dahszur i Sakkara. I meczety. Większość z nich jest na czele mojej osobistej listy tych najwspanialszych, zaraz za stambulskimi Aya Sofią i Błękitnym Meczetem.

A przed wszystkim w Kairze są łuny towarzyszące zachodzącemu słońcu, podrujnowane dachy, kurz nie dający się pomylić z kurzem zwyczajnym i wieże, w których nadal hoduje się gołębie. Jest też Nil, już dawno ujarzmiony, spokojnie wlewający się do wielkiego miasta. Bez tej rzeki nadal nie można sobie wyobrazić Kairu, nawet jeśli Egipt nie jest już tak bardzo darem Nilu jak dawniej.

Lot z Kairu do Maskatu, stolicy Omanu. Jak ten Maskat zyskuje przy bliższym poznaniu! To jedno z najbardziej eleganckich miast Półwyspu. Umiejętnie wciśnięte przez ludzi, na przestrzeni wielu kilometrów, w skaliste góry przypominające grzbiety dinozaurów.

I pustynia. Mały skrawek wielkiej pustyni arabskiej, jak harcownik, który wysforował się przed zasadniczy oddział. Pustynia jest jedynym rodzajem miejsca na Ziemi, w którym mogę spędzić cały dzień na nierobieniu niczego i wcale mi to nie przeszkadza.

Lot z Maskatu do Abu Dhabi. Cała noc nieprzespana, bo lot o czwartej rano. Sam przelot skończył się niemal nim się zaczął. Piąta trzydzieści w Abu Dhabi. O siódmej otwierają pierwsze kawiarnie, trzydzieści kilometrów dalej. Jedziemy, ale jest ciężko. Człowiek musi spać. Idziemy do parku, kładziemy się na trawie. Dróżkami biegają ludzie w porannym joggingu. Po kilku minutach dwóch chłopaków idzie z piłką do koszykówki. Starszy pan siedzi na ławce. Budzimy się i jedziemy na kawę gdzie indziej.

To jest Abu Dhabi, jakiego nie znałem, choć byłem tam kilka razy. Można tam dobrze żyć. Pod warunkiem, że ma się samochód i dobrą pracę. Dobrą, to znaczy nie trzeba pracować w upale.

Na koniec Luwr Abu Dhabi. Bloki konstrukcji posadowione w Morzy Arabskim. Teza ekspozycji: istniało wiele cywilizacji, które tworzyły swoje oryginalne dzieła sztuki, a jednak zestawienie ich razem, powstających w kolejnych epokach, to doświadczanie podobieństwa.

Z Luwru paryskiego, tego prawdziwego, chce się w pewnym momencie wyjść, bo poza nim rozciąga się Paryż, a Paryż to świat cały, a na pewno jego wystarczająca część. Z Luwru w Abu Dhabi nie chce się wychodzić, bo wokół panują gorąco i duchota.

Lot do Warszawy, przez Budapeszt. Najdłuższy. To już na pewno koniec rejsu po Morzu Egejskim.

Koszyk