Samolot do Kapsztadu
Żyjemy w epoce nowoczesności. Tymczasem podróż, tak jak dawniej, zaczyna się na długo przed wyruszeniem w drogę. To może być decyzja, a później przygotowywanie się. Albo rozpoznawanie warunków i możliwości, po czym podejmuje się decyzję
Podróż może się też rozpocząć od przypadku, od impulsu, zbiegu okoliczności. To, że w nocy z niedzieli na poniedziałek, na istanbulskim lotnisku wsiadłem do samolotu do Kapsztadu, wynika z tego, że miesiąc wcześniej dostałem wiadomość. Kolega, który ją wysłał, jest przedsiębiorcą. Zajmuje się budowaniem domów i sprzedawaniem ich Polakom, którzy chcą mieć jakieś pied-à-terre poza Polską. Tylko że nie ma tu mowy o Hiszpanii, Portugalii czy Włoszech. Kolega napisał, czy nie przyleciałbym w sierpniu na Madagaskar, zobaczyć jego nową inwestycję. ayśl, że mógłbym tak zrobić, wywołała jednoczesne wspomnienie Afryki Południowej. Bo to przecież tak blisko. „W takim razie może polecę do Kapsztadu lub Johannesburga, odwiedzę ponownie te wszystkie ważne miejsca sprzed lat, o których pisałem niedawno w książce. A potem skoczę jeszcze na chwilę na ten Madagaskar, przecież to niedaleko.” Po czym skupiłem się na planowaniu. Afryka wciąga nim jeszcze się w niej znajdziemy. Zatem i przystanek przed Madagaskarem zamienił się w trasę po RPA, Namibii, Zimbabwe i Botswanie. W efekcie na Madagaskar nie starczyło już czasu. Trzeba ten wyjazd przełożyć na przyszły rok. Wdzięczność wobec kolegi za to ogromna, bo impuls zaistniał dzięki niemu. I uświadomienie sobie tego, że pewne miejsca zasługują na coś więcej, niż pamięć. Trzeba je od czasu do czasu zobaczyć i przeżyć, choćby to miało być raz na dwadzieścia lat. Tyle upłynęło od mojej ostatniej wyprawy na południe Afryki.
Planowanie podróży przebiega teraz inaczej. Wszystko dzięki internetowi. Aczkolwiek coś z dawnych czasów pozostało. Rezerwacje noclegów na obozowiskach w Etoshy w Namibii, w parkach Mana Pools i w Hwange (Zimbabwe) czy w Chobe w Botswanie są, z nielicznymi wyjątkami, niemożliwa poprzez platformy rezerwacyjne. Trzeba znajdować w sieci adresy mailowe, najczęściej administracji parków narodowych, i wysyłać maile. Potem, o ile jest coś wolnego – przecież to wysoki sezon – dostaje się link do płatności lub numer rachunku. I ten niepokój, gdy zaliczka za wypożyczenie Toyoty Hilux wraca na mój rachunek po kilku dniach, bo bank w RPA odrzucił przelew z neobanku, którym posługuję się wszędzie na świecie. Czyżby coś było nie tak z firmą wypożyczającą terenówki? A wyprawowy samochód jest czymś, bez czego nic nie może się powieść. Na szczęście przy drugiej próbie, tym razem nie przez przelew, lecz z użyciem karty podpiętej do rachunku w tym samym banku płatność jest wykonana. Przelewy są problematyczne także z innego powodu. Za campsite w Mana Pools mam zapłacić, za trzy noce, kwotę 510. W fakturze proforma widzę przy tej liczbie symbol podobny, ale nieidentyczny co symbol dolara amerykańskiego. Myślę, że chodzi pewnie o dolary zimbabwijskie. Zresztą kwota jest trochę zbyt duża jak na noclegi przecież nie w lodży, lecz w namiocie (w dodatku w namiocie dachowym stawianym na Hiluxie). Przeliczam tę kwotę na EURO i wychodzi na to, że 510 dolarów Zimbabwe to 35 EURO. Ta kwota wydaje mi się z kolei zaskakująco niska. Przelewam ją jednak. Potem Noel – człowiek z parku narodowego – na pytanie o to, kiedy dostanę voucher, będący zarazem zezwoleniem na wjazd do Mana Pools, odpowiada że stanie się to wtedy gdy zapłacę, a na razie zapłaciłem około 40 dolarów. Aha, czyli 510 to jednak były dolary amerykańskie. Dopłacam, znowu przelewem, 475, co wraz z poprzednią wpłatą daje niewielką górkę. Noel czeka na potwierdzenie z działu księgowości. Księgowość jest bowiem na całym świecie. Jest tak powszechna jak chmury na niebie. Wreszcie wiadomość: pieniądze wpłynęły. Czekamy na drugie potwierdzenie potwierdzenie, bo informacja, że są pieniądze, nie jest jeszcze w pełni wartościowa. Musi być dokument. Dowiaduję się z niego, że teraz trzeba już tylko dopłacić jakieś 40 dolarów. Jakim cudem? Bo istnieją opłaty bankowe i wyniosły właśnie tyle. Noel dodaje wspaniałomyślnie: dopłacisz, jak zameldujesz się nad Zambezi, te opłaty mogą być bardzo wysokie.
Ale w gruncie rzeczy to są drobiazgi. Wszystko działa poprawnie. Miejsca do spania odpowiadają bardzo szybko. Niestety często nie ma niczego wolnego, nawet dla samochodu z namiotem dachowym. Tak jest w Etosha w Namibii. Dlatego będziemy spać w miejscu położonym kilka minut od bramy do parku, poza jego granicą. Co jednocześnie oznacza, że ominą nas wieczory przy sadzawkach przylegających do obozowisk, do których przychodzą zwierzaki. Może to i dobrze, bo już dwadzieścia lat temu był to widok cokolwiek surrealistyczny, ale jednak zaaranżowany przez człowieka. Postawiono tam nawet oświetlenie. A to było jeszcze w czasach przed Instagramem i epoką kultury obrazkowej. Pewnie dzisiaj elementów takiej scenografii jest na sawannie więcej. Trzeba będzie to posprawdzać.
Przedostatni seans filmowy.
Rosochate drzewa w Dead Vlei. Zaskoczone przez suszę, jak krzyki rozpaczy, a może tylko smutku, wychodzą z tej ziemi od ponad tysiąca lat. Spostrzeżenie, że wyglądają tak samo jak dwadzieścia kilka lat temu, nie jest zatem niczym zadziwiającym. Są rzeczy, które się nie zmieniają. Wtedy to my, przybywając ponownie w ich otoczenie, przynosimy ze sobą zmianę, nosząc ją w sobie.
A inne rzeczy stają się prawie nie do poznania. Jak Solitaire, które jest mniej solitaire, niż dwadzieścia parę lat temu. Wtedy, gdy „Przy rozdrożu znajdował się duży popas dla podróżujących, z restauracją i kawiarnią urządzonymi w budynku przypominającym stodołę. Stało toto pośrodku niczego, zakurzone, nagrzane od całodziennego palącego słońca, prawie zupełnie puste, z nielicznymi samochodami zaparkowanymi na pobliskim klepisku, z na wpół śpiącym sprzedawcą i barmanem w jednej osobie wewnątrz. I z wielką blachą na kontuarze, z jabłecznikiem na tejże blasze, zajmującym jej połowę i leżącym tam zapewne od rana (jak później przeczytałem w przewodniku Lonely Planet, jest to podobno najlepszy jabłecznik w Afryce Południowej). Okazał się wyśmienity, również dlatego, że cały ten mikrokosmos zagubiony w namibijskiej scenerii nadał tak szarlotce, jak chwilom, które spędziliśmy w stodole, niezwykłą oprawę. W tamtym momencie była z nami i afrykańska moc nieba, i ziemi, i senność jak żywcem wzięta z Ostatniego seansu filmowego Loseya, i odwiedzanie koleżanek z liceum w ich domach, i wyjadanie szarlotki, jeszcze ciepłej, wprost z blachy chwilę wcześniej wyjętej z piekarnika.”
Dziś najbardziej żal mi tej blachy. Zniknęła całkowicie. Ze stodoły pozostał tylko zarys budowli. Ludzie zamawiają jabłecznik odstawszy swoje w kolejce, wszak jest on teraz jeszcze bardziej słynny, niż kiedyś.
Ale zaraz. Na krześle przysypia kot. Ptaki skaczą po posadzce. Samochody wzbijają niewielkie tumany kurzu. Wszechobecny piasek. Blacha w żebrowanej konstrukcji chroniącej kawiarnię przed upałem. Daria mówi, że tu jest jak w Arizonie, z dala od miast, w przydrożnym zagubieniu. Solitaire jednak nadal istnieje. To jeszcze nie jest ostatni z ostatnich seans filmowy. To jest nawet coś więcej.
Książkę kończyłem myślą o tym, że – życia nie starczy. I że wszystko co wydarzyło się do tej pory, wpoiło we mnie przekonanie, że przejawem dojrzałości i mądrości jest nie tylko wytrwałość w dążeniu do czegoś, ale i odwaga powiedzenia sobie: już wystarczy.
Myślę jednak, że to jeszcze nie teraz.
Życie zaczyna się od kropli deszczu.
W środku europejskiego lata dobrze znaleźć się w takim regionie świata, gdzie akurat panuje zima. Tak jest na południu Afryki. „Zima” ma tam takie znaczenie, że nie pada, tak jak w porze deszczowej (czyli w lecie). I temperatury są niższe. To są dwie zupełnie różne pory roku, nie zaś jedna będąca retuszem drugiej. Tak mówi najogólniejsza w tej materii teoria.
Od ogółu warto przejść do szczegółu. Zima na południu Afryki oznacza temperaturę między ledwie kilkunastoma a ponad trzydziestoma stopniami. W dzień, bo w nocy może być tylko kilka stopni powyżej zera. Nad ranem – podobnie. Około szóstej, gdy wstaje się będąc niecałe pół godziny drogi od wschodu słońca nad kanionem rzeki Ryb (czy Rybnej? po angielsku brzmi to lepiej: Fish River Canyon) jest naprawdę zimno. Mało powiedziane. Jest mroźno. A tu trzeba jeszcze wychylić się z namiotu na dachu hiluxa i niedługo potem go złożyć, walcząc z drabinką. Pod granicą z Angolą, nad wodospadami Epupa, słupek rtęci przekracza 30 stopni (dawno nie słyszałem tego określenia: słupek rtęci. Jak się dzisiaj mierzy temperaturę? Przypuszczam, że jakimiś zupełnie innymi metodami. A może nie?).
W tym roku dotrzemy do Central Kalahari Grand Reserve. Tam po zachodzie słońca i przed jego wschodem będzie zimno jeszcze bardziej niż gdzie indziej. Ale nie po to tam się jedzie, by rano zobaczyć lód na szybie samochodu. To jedno z ostatnich dzikich miejsc w Afryce. Przynajmniej takiego sloganu się używa, ale w tym przypadku może być coś na rzeczy. Niebo w nocy jest tam przepotężne. To jedno z tych miejsc, gdzie można poczuć dwa istnienia – jedno to świat cały, a drugie to ty. Niebo nad Afryką jest uniezależnione od pór roku. Zawsze takie samo i nigdzie indziej go nie ma.
Deszczu natomiast jest coraz mniej. Prawie w ogóle nie pada w porze suchej. O ile to zawsze wyróżniało te parę miesięcy od reszty roku, o tyle dziś nie jest to już takie klarowne. Rozmawiam z panią współprowadzącą z mężem malowniczy zajazd przy drodze, którą jedziemy opuszczając okolice Fish River Canyon. Pytam, od kiedy mają to miejsce z kawą, jabłecznikiem, sklepikiem i dekoracjami w stylu retro. „Już siedem lat. Przedtem mieliśmy farmę, hodowaliśmy bydło. Trzymaliśmy 500 sztuk. Ale musieliśmy sprzedać ziemię, bo od siedmiu lat prawie nie było deszczu. Nasze zwierzęta nie miały co jeść. Dla dzikich zwierząt tutaj był to też szok. I jest nadal. W tym roku w ogóle nie padało, ani razu.”
Milczę, bo nie wiem, co powiedzieć.
„Tu kiedyś wszędzie były farmy. Czyli jeszcze z parę lat temu. Teraz ziemia jest wykupywana przez ludzi, którzy będą tu pewnie stawiać hotele.”
Żegnamy się. Życzę pani, by ten rok przyniósł im wiele deszczu. Nie wiem co innego mógłbym powiedzieć. Choć deszcz, nawet gdyby zaczął padać od czasu do czasu, pewnie niczego już tam nie zmieni. Klimat zaprowadził trwałe zmiany. Pani się uśmiecha ciepło. Jak głosi napis przed głównym budyneczkiem zajazdu, „nie mamy tu wi fi, nie działają telefony – cieszcie się obecnością innych ludzi.” Tak właśnie robimy, ale trzeba już jechać dalej.
Dla podróżujących jest ważne, że w porze suchej roślinność jest skąpa. To najlepszy czas do oglądania zwierząt. Przychodzą do wodopojów a i poza nimi łatwiej je dostrzec, bo busz lub sawanna słabiej osłaniają przed oczami ludzi w samochodach lub na pieszych spacerach.
Piesze spacery? Tak, Mana Pools w Zimbabwe, gdzie będę za około dwa tygodnie, to jeden z bardzo nielicznych parków narodowych w Afryce, gdzie zezwalają na samodzielne piesze safari. Choć zarazem zachęca się odwiedzających park, by jednak nie robić tego zupełnie na własną rękę, lecz w towarzystwie przewodnika ze strzelbą. Od czasu do czasu bowiem jakiś turysta wędrujący bez rangersa przeźywa – a niekiedy nie przeżywa – nieprzyjemną przygodę w Mana Pools..
W takich miejscach jak nad rzeką Zambezi, w Mana Pools, to właśnie pora sucha stwarza podwyższone ryzyko dla odważnych (lub lekkomyślnych) pieszych wycieczkowiczów. Skoro roślinność jest rzadsza, to szansa zobaczenia lwa czy leoparda rośnie. Gdy roślinność jest bujna, staje się to bardzo trudne. Z tym że to jest że tak powiem relacja jednokierunkowe, bo lew zawsze nas zobaczy czy wyczuje, jeśli jesteśmy w miarę w pobliżu – czy roślinności jest mnóstwo, czy mało. Ale lew zasadniczo nie ma biznesu z człowiekiem, więc człowiek z reguły nie ma pojęcia o tym, że niedaleko przebywa drapieżnik. Chyba że człowiek zobaczy zwierzę, co właśnie jest łatwiejsze w porze suchej. Następnie przestraszy się, bo wybrał się przecież na piesze safari, nie tylko bez uzbrojonego przewodnika, ale także bez samochodu, i zacznie uciekać. Wtedy lew lub inny kot mogą się żachnąć i pobiec za człowiekiem.
Mówię „żachnąć”, bo tak naprawdę to czasem nie wiadomo, jakimi motywami kierują się zwierzęta. Przypomina mi się artykuł o orkach, atakujących jachty w okolicach Cieśniny Gibraltarskiej. Naukowcy twierdzą, że to przedziwne zachowanie orek, które posyłają na dno jachty, waląc o nie swymi cielskami, wcale nie jest proste do objaśnienia. To znaczy, wydaje się, że jest arcyproste – orki w krwiożerczym szale niszczenia zwyczajnie atakują obiekt, dojrzawszy na nim coś nadającego się do pożarcia. Ale właśnie podobno w ten sposób antropomorfizujemy orki, czy też projektujemy na nie nasz lęk przed spotkaniem z niebezpiecznym zwierzęciem. Tymczasem możliwe są co najmniej trzy inne wyjaśnienia dziwnego zachowania orek. Po pierwsze, może chodzić o rozrywkę. Tego typu motywacja istnieje również w świecie zwierząt. Po drugie, może chodzić o rywalizację, o coś w rodzaju sportu. Orki chcą sobie podokazywać i dowieść tego, kto najmocniej i najefektowniej walnie w kadłub jachtu. A po trzecie, może chodzić o modę. Modę na pewne zachowanie. Co prawda nie podejrzewam, by lew ścigający człowieka przejawiał w ten sposób podatność na modę, ale chęć przeżycia rozrywki w monotonnym życiu na sawannie być może już tak. W sumie coś mi się wydaje, że zwierzęta nie różnią się pod pewnymi istotnymi względami od ludzi. I odwrotnie.
Fortepian na sawannie.
Półmetek wyprawy. Jedziemy, w dwóch etapach, z parku narodowego Etosha w Nambiii do Wodospadów Wiktorii w Zimbabwe. Wybrana przeze mnie droga prowadzi przez Caprivi Strip – wąski pas ziemi namibijskiej wciśnięty między Angolę a Botswanę. Wąski, bo to zaledwie trzydzieści kilka kilometrów szerokości i kilkaset długości. Kiedyś, nawet niedawno temu, toczono o ten region wojny. Specyficzny to zakątek Afryki, bo na jego wschodnim końcu zbiegają się granice kilku państw. Jakby było mało kilometrów do przejechania z Etoshy do Victoria Falls (ponad 1300), będziemy mieć jeszcze dwie granice, Namibia-Botswana i Botswana- Zimbabwe. Gdyby skręcić odrobinę na północ, znaleźlibyśmy się w Zambii. I tak tam będziemy, ale za kilka dni.
Prawie w poprzek Caprivi Strip płynie Okavango, ta oryginalna rzeka, mająca tu jeszcze wygląd normalnej rzeki. Nieco niżej, już w Botswanie, zamienia się w jedyną w swoim rodzaju na świecie deltę. To znaczy uchodzi nie do morza czy oceanu, ale do… sawanny. Rozczłonkowuje się na tysiące odnóg i odnóżek i kończy swój bieg, tworząc niepowtarzalny ekosystem.
Ani takie geograficzne rozważania, ani nawet rozmowa z towarzyszką podróży nie wypełniają całej tak długiej drogi. Myśli się. Czasem z intencją pomyślenia o czymś, a czasem można przyjrzeć się myślom pojawiającym się nagle, bez uprzedzenia. A ponieważ wszystko co istnieje, istnieje dzięki naszemu mózgowi, to warto zajmować go tym i owym. Długa jazda samochodem bardzo dobrze służy takiej sprawie i to jest moja jedyna odpowiedź dla tych, którzy dziwią się, jak można tym w długotrwałym zajęciu znaleźć jakąkolwiek przyjemność.
Skąd się ta Afryka w ogóle wzięła jako mit osobisty? To jest również pytanie o to, jak rodzą się indywidualne wyobrażenia, które budują nasze wewnętrzne światy i w jakimś stopniu wpływają na nasze życie.
Zaczyna się to u mnie od książek Hugha Loftinga o doktorze Dolittle. Uczyłem się na nich czytać. Pierwszy tomik, „Doktor Dolittle i jego zwierzęta” w połowie był mi jeszcze czytany przez moje siostry, w drugiej połowie poskładany przeze mnie z literek i wyrazów. Bardzo żałuję, że nie pamiętam tego uczucia, które towarzyszyło momentowi, gdy można było sobie uświadomić: ja czytam! Musiało to być uczucie wspaniałe. Ale nie pamiętam z tego nic a nic. A jak to jest u Was, Drodzy Czytelnicy?
Pamiętam za to doskonale, o czym były te książki. I atmosferę tego, jak dzisiaj mówimy, uniwersum. Kiedy Doktor Dolittle podróżował z foką Zofiją – uratowaną wcześniej przez niego z cyrku w Manchesterze i przebraną za damę z woalką – nocnym dyliżansem przez Anglię, czuło się dokładnie tę ciemną, wilgotną, nieco duszną, smolistą noc. A kiedy wiele lat później zobaczyłem na przedmieściach Oxfordu małe domki z czerwonej cegły, z niewielkimi ogródkami, wiedziałem że po raz pierwszy zobaczyłem taki domek, gdy czytałem o Puddleby, w którym mieszkał Doktor Dolittle.
Cykl książek Hugha Loftinga nie jest o Afryce, choć ten kontynent pojawia się tam wielokrotnie. To książki o zrozumieniu, szacunku, miłości, tolerancji. Chyba przede wszystkim o rozumieniu tego, że wszystkie istoty żyjące mają ze sobą coś esencjonalnie wspólnego. Cóż, najlepsze książki dla dzieci wcale nie są książkami tylko dla dzieci. Nie potrafili tego nigdy zrozumieć autorzy adaptacji filmowych dzieł Loftinga, produkując dziwaczne, wesołkowate filmy. Jakby nie potrafili zmierzyć się z wielowarstwowymi znaczeniami zawartymi w opowieściach o zabawnym z wyglądu doktorze od zwierząt.
Tak, myślę że początek mojej Afryki to były tamte książki. Kto nie ma takiej książki czy książek, które w jakimś sensie zmieniły jego życie, niech podniesie rękę. Dlatego wiem, że moje doświadczenie nie jest w żadnym razie unikatowe. A kiedy niedługo potem przeczytałem Tomka na Czarnym Lądzie Alfreda Szklarskiego oraz Piętnastoletniego Kapitana i Pięć Tygodni w Balonie Juliusza Verne’a, to już wiedziałem na pewno, że jak będę dorosły, to będę jeździł do Afryki.
Nim to się stało, wyjechałem na studia do Krakowa. Była połowa lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku. Krakowski rynek późnym wieczorem i w nocy był pusty, wilgotny, smogowy. Niepokojący. Jak ta angielska noc z podróży dyliżansem.
Któregoś dnia zobaczyłem ogłoszenie zachęcające do udziału w konkursie poetyckim. Nazywało się to chyba konkursem o Poetycki Laur, a prowadził go Jerzy Harasymowicz. Harasymowicz był wtedy w moim środowisku uważany za postać kontrowersyjną, bo poparł wprowadzenie stanu wojennego w Polsce. Czy też może tak wprost tego nie wyraził, ale popierał Jaruzelskiego. Nie pomagało mu nawet to, że był szeroko znany jako kibic Cracovii. Tak czy owak postanowiłem napisać wiersz i wysłać go na konkurs. Wiersz był melancholijny. Umieściłem w nim między innymi papugę Polinezję, tego mądrego ptaka z książek Hugha Loftinga. To był naprawdę smutny wiersz. Ogłoszenie wyników konkursu i czytanie wierszy laureatów odbyło się w słynnym studenckim klubie Pod Jaszczurami. Mój wiersz zajął drugą czy trzecią lokatę, nie pamiętam. Zwyciężył Krzysztof Koehler. Jego wiersz był dobry, ciężki, esencjonalny a zarazem zgrabny. Harasymowicz w rozmowie ze mną powiedział, że mój wiersz spodobał mu się, bo był taki lekki, nieco żartobliwy. Bardzo mnie to zdziwiło, bo moje intencje, nastrój i efekt były moim zdaniem zupełnie inne. Tak dowiedziałem się, że odbiór czytelnika może się mocno rozminąć z interpretacją samego twórcy. W każdym razie, uważam że tę nagrodę w konkursie poetyckim – jedynym, jaki mi się w życiu przydarzył – zawdzięczam i tak nie sobie, lecz papudze Polinezji. Która zresztą nie pochodziła z Afryki.
Myślę jeszcze, jadąc przez Caprivi Strip, że ta południowa Afryka jest nadal przynajmniej aluzją, jeśli nie cytatem z tamtych książek i wierszy. Że jest tak uniwersalna jak perypetie Doktora Dolittle. Że inwazja nowoczesności tu dotarła, lecz jeszcze nie zburzyła dawnego świata. Że krajobrazowo południe Afryki jest, oprócz swej wyjątkowej specyfiki, także nawiązaniem do planety jako takiej.
I że widziałem tu już wiele miejsc, w których można by postawić fortepian, przy którym Lady Gaga wygrałaby i wyśpiewała tę pieśń, Arizona Sky.
Być może nigdy już tu nie powrócę, ale już teraz dziękuję ci, Afryko. I will always remember you this way.
Cali we lwach
Rzeczy miewają tak wiele znaczeń. Nie wiadomo, na które się zdecydować, by wyłuskać to, co najważniejsze.
Podjeżdżam do pola biwakowego w Savuti, położonego na niewielkim wyniesieniu terenu. To środkowa część parku narodowego Chobe w Botswanie. Znam to pole. Z toaletami otoczonymi warownym murem, tak aby do ich wnętrza nie dostały się słonie, burząc ich przy okazji.
Dwadzieścia parę lat temu kilkaset metrów od miejsca, gdzie miał stanąć nasz namiot, leżał martwy słoń, a na nim i obok niego lwy. Dwadzieścia parę lat temu rangers, siedzący w budce przy wjeździe na nieogrodzony kamp, na moje zagadnięcie, że tu zaraz są lwy, poradził by na noc dobrze zamknąć namiot.
Teraz budka już nie jest budką, lecz sporej wielkości biurowym budynkiem. Przed nim wystawna brama. Tylko warowny mur wokół toalet nadal stoi jak dawniej, choć jestem pewny, że kiedyś był biały, a teraz ma kolor zbliżony do beżowego. Tylko przybrudzony. Ale to nie brud. To pyły, iły, piaski pory suchej. Da się przez to jechać bez reduktora, ale napęd 4×4 jest nieodzowny. Z północnej części parku Chobe zajęło to kilka godzin, choć to tylko około siedemdziesięciu kilometrów. Powietrze rozgrzane do 35 stopni.
Nim zdążę zapytać, czy mogę wjechać na chwilę na campsite, bo byłem tu wiele lat temu, rozmowa znowu zaczyna się od lwów. Tym razem ktoś inny pyta: „Jeśli chcecie zobaczyć lwy, to są na pasie startowym”. Wiem o co chodzi, bo przed kampem Savuti jest faktycznie pas startowy. Trzy kilometry w bok od głównego przejazdu między północną a południową bramą parku. Jednak nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem:
- Lions? They are near the airstrip?
- Lions. Not near. They are IN the airstrip.
Po chwili wahania najpierw jadę na szybki objazd kampu. Lwy na pasie startowym wydają się tak dziwnym konstruktem, czymś co brzmi jak opis obrazu Salvadore Dali, że jeśli zaistniał, to pewnie jeszcze chwilę potrwa.
Obozowisko nie robi na mnie żadnego wrażenia. Wtedy było widać kawałek równiny poniżej niewielkiego wzgórza, na którym rozbiliśmy namiot. Dziś widać krzaki.
Ale przecież wiele rzeczy nie robi na nas szczególnego wrażenia. Z takim przekonaniem kończę objazd, skręcam kierownicę i za moment widok pola z kilkoma namiotami zniknie mi z oczu. I w połowie tej ostatniej chwili, a nawet w jej końcowej cząsteczce, nagle wydaje mi się, że widzę tamto miejsce. A jeśli widzę miejsce, to widzę też siebie.
Jedziemy teraz na airstrip. Słońce już wysoko, nie ma jeszcze południa, ale upał niemiłosierny. Wypraża on piach do postaci mąki, a może miału węglowego, tyle że w kolorze szarym. Wzniecamy jego kłęby. Wreszcie jest airstrip.
Na początku pasa stoi samochód, którym obwozi się turystów chcących zakosztować „safari”. Czarnoskóry kierowca uśmiecha się do nas i mówi:
- Lwy są zaraz tutaj po Tylko starajcie się jechać blisko brzegu pasa, bo spodziewamy się lądowania samolotu.
Wjeżdżamy na pas. Ma on ze sto pięćdziesiąt, może dwieście szerokości. Może więcej. W tym powietrzu i w napięciu, bo chyba za chwilę ujrzymy lwy – nie po raz pierwszy w czasie tej wyprawy, ale to przecież lwy – tracę wyczucie odległości. A może i czasu. Airstrip jest jak przeniesiony z innej epoki. Maszt z balonem pokazującym kierunek wiatru. No i za chwilę na tym pasie z ubitej ziemi, czy raczej z wyrównanego podłoża pod miałem piaskowym, ma wylądować lekki samolot. Powietrze faluje z gorąca. Airstrip rozciąga się w innej epoce, po prostu.
A lwy też są. Trzy lwice i jeden młody lew. Zatrzymujemy się tak blisko nich, że Daria, gdyby wyciągnęła rękę, i miała ją dłuższą o najwyżej kilkadziesiąt centymetrów, mogłaby dotknąć tego młodego. Leży na niewielkim nasypie wyznaczającym koniec szerokości pasa startowego. Daria nawiązuje z nim kontakt tak jak z naszym kotem, to znaczy mruga do niego. Po chwili przysięga, że wielki kot odmrugnął. Nie wiem, czy lew naprawdę odpowiedział Darii, ale faktem jest, że ja też widziałem, że mrugnął.
Nie możemy się oderwać do tego miejsca, ale jedziemy pasem kilkadziesiąt metrów dalej. Tam dwa lwy i kilka lwic. To już jest Narnia w pełnym tego słowa znaczeniu. A także „Pożegnanie z Afryką”, bo słyszymy w górze warkot. Po minucie, może dwóch, na pasie ląduje kolorowy samolocik. Młody lew zerwał się na nogi. Czy też łapy. Inne nie reagują, choć huk przy lądowaniu był.
Powietrze drga od gorąca. Jedna z lwic zarzuciła łapę na rozciągnięte na ziemi ciało lwa. Lew w odpowiedzi unosi głowę i zaczyna lizać jej futro.
A futro lwa widziane z odległości dwóch metrów, jego oczy i twarz mają taki wygląd, że trudno zrozumieć, dlaczego to jest tak, że człowiek nie może lwa lub lwicy przytulić i życzyć im wszystkiego najlepszego. Także tego, by te dwie rodziny przetrwały suszę.
Samolocik rozpędza się na pasie i startuje. Patrzymy na to, śledząc go wzrokiem jeszcze przez chwilę po tym jak oderwał się od ubitej ziemi. Lwy także odprowadzają go wzrokiem, obracając głowy w jego kierunku.
Wiadomo, że takich samolocików przyleci tego dnia jeszcze kilka. Wysiądą z nich turyści, prowadzeni potem do czekających na nich safaryjnych aut. Pojadą nimi do nieprzyzwoicie drogich lodży, w których cena jednej nocy za osobę to kilka tysięcy dolarów. Parki w Botswanie, podobnie jak w innych krajach południa Afryki, to biznes. Państwo wydzierżawia tereny za sute opłaty. W Mana Pools w Zimbabwe opłata koncesyjna to podobno 50 tysięcy dolarów („podobno”, bo wiem to z jednego źródła). To się musi zwrócić z zyskiem. Zwraca się z łatwością. Jest to jednak kapitalizm dyskretny, nie nazbyt ostentacyjny, powiedziałbym nawet, że dystyngowany. I to nie lśniące limuzyny czekają przy airstripach, lecz legendarne marki doskonale odpowiadające naszemu romantycznemu wyobrażeniu Afryki – choć jest to wyobrażenie tak sobie przystające do rzeczywistości społecznej. Ale jakby to nie było stonowane i niehałaśliwe, jest to przemysł turystyczny. W końcu my także znaleźliśmy się przy lwach dzięki jednemu z segmentów tego przemysłu.
Jedno zdarzenie. Jakże często zbudowane z pokładów znaczeń. Może sens, właściwy sens życia w przygodzie nie polega na wchodzeniu w coraz to nowe sytuacje, na zdobywaniu wrażeń, na pokonywaniu coraz to nowych odległości? Może tkwi on w przedzieraniu się przez warstwy znaczeń, z których utkane jest to, co w danej chwili mamy przed oczami? Może to dzisiejszy świat poniekąd zmusza nas do tego, by w ten sposób ocalać wspomnienia i tworzyć kolejne, na przyszłość?
To nadal jest świat kilku prędkości.
Kolory. Powlekające na samej górze niebo. Nieco niżej rozmalowane na piasku. Potem rozlewające się na równinę uwięzioną pomiędzy wydmami. Przyprószające sterczące drzewa. To wszystko mogłoby z powodzeniem być wizualnym utworem algorytmu sztucznej inteligencji. Pewnie trzeba by maszynie kazać stworzyć obraz, w którym byłoby mnóstwo urody, smutku, przygnębienia. Z użyciem pustyni, nieba, i aby – co najważniejsze – obraz miał w sobie coś nierzeczywistego, był bardziej metaforą niż realistyczną fotografią.
Wyprawy do Afryki, zarówno do tej saharyjskiej, jak i subsaharyjskiej, nadal dają się lubić. Przyjechałem do Sossuvlei po z górą dwudziestu latach od poprzedniego razu. To właśnie tam znajdują się słynne wysokie wydmy, mieniące się kolorami. I niecka z martwymi drzewami liczącymi ponad tysiąc lat. Ponoć było zbyt sucho nawet na to, by uległy dekompozycji po tym jak umarły w braku wody. Sossuvlei i leżące zaraz obok Dead Vlei istnieją naprawdę, nie cyfrowo. Chociaż dziś trudno powiedzieć, co to znaczy „naprawdę”.
Miejsce urzekające, a zarazem tak turystyczne, jak mało które w Afryce. Jeszcze bardziej dziś, gdy jeździ się między innymi po to, by zrobić efektowne zdjęcie i pokazać je w mediach społecznościowych. Bez ironii – ulegam tej pokusie notorycznie. Są też sytuacje, w których chęć popisania się swoją obecnością w jakimś miejscu ma zaskakująco pozytywny wymiar. Tak jest w muzeach, które bardzo skorzystały na rewolucji kulturowej napędzanej zmianą technologiczną.
A jak jest z rewolucją wokół Sossuvlei i Dead Vlei? To co jest tam na pewno, to bramy do parku narodowego. Najpierw jedna, a po stu metrach druga. Na pewno jest również jeden sklepik i jedna restauracyjka. Na pewno jest stacja paliw ze sklepem. Zatem, pardon, sklepików są dwa. Jeszcze nieliczne budyneczki tu i ówdzie i dwie fotogeniczne konstrukcje ze zbiornikami na wodę na szczycie. Na pewno nie ma dziesiątek i setek sklepów, sprzedawców, knajp, kawiarni i tego wszystkiego, co jest na świecie normą przy tego rodzaju atrakcjach turystycznych. Co za niezwykłość tkwi nadal w tej Afryce, że tego tam nie ma? I jak piękny może być brak, w miejsce obfitości.
Masowa turystyka nie wszędzie dotarła. A co najmniej nie wszędzie w takim stopniu, by była zdolna dewastować lokalne ekosystemy. A stosunkowo niewielki ruch turystyczny czasem je nawet wspiera. Śpimy nad rzeką Kunene przy wodospadach Epupa. To sama północ Namibii, tuż przy granicy z Angolą. Mówiąc ściśle, granicą jest rzeka. To, że nie ma tu żadnych sklepów, jest bardziej zrozumiałe niż to, że jest ich tak niewiele w okolicach Sossuvlei, bo Epupa Falls to kilkanaście godzin jazdy samochodem z centralnej Namibii.
Wychodząc w południe z obozowiska, by obejrzeć po raz pierwszy wodospady, spostrzegamy domostwo na niewielkim wzgórzu i kobietę piorącą ubrania na tarce. Wiele ubrań. Nawet z odległości kilkudziesięciu metrów widać, jak ciężka to praca. Późnym popołudniem ta sama kobieta przychodzi do naszego obozowiska zapytać, czy podróżujący nie mają jakichś rzeczy do wyprania. Wzruszenie.
Model zwiedzania w grupach organizowanych przez biura podróży nie jest jedyny. Są ludzie podróżujący w pojedynkę. Parami. Rodzinnie. Są grupy przyjacielskie, koleżeńskie. Ci, którzy poznali się w mediach społecznościowych, zwołując się tam do wspólnej podróży. Te wszystkie warianty potem, w terenie, sprawiają inne wrażenie niż grupy obwożone po atrakcjach w ramach pakietu usług turystycznych. To pierwsze jest podróżowaniem, z odpowiednimi dawkami samodzielności, indywidualnej odpowiedzialności i wolności. To drugie jest turystyką czystą, czyli konsumowaniem wystandaryzowanego produktu.
Czyżby ludzie chcieli doznawać przygody, a nie tylko wygody? Zauważyłem, że w gronie moich znajomych są lubiący intensywne przemieszczanie się. A zatem spędzanie wakacji nie „stacjonarnie”, lecz według modelu „śpię każdej nocy w innym miejscu.” Zdarza się, że proszą mnie o pomoc w opracowaniu planu podróży. To nie jest zadanie najprostsze z możliwych, bo odpowiedzialność wielka. Zmarnowane wakacje to przykra rzecz. A tu trzeba pogodzić kilka zasadniczych celów. Plan podróży tego typu powinien dać poczucie przeżywania przygody, ale także być realistyczny. To wszystko musi dać się potem, jak mówimy w biznesie, „dowieźć”. Tak aby realizacja planu, a zatem podporządkowanie się szeregu koniecznościom, nie zmniejszała przyjemności.
Plan podróży w modelu „śpię każdej nocy (z wyjątkami) w innym miejscu” jakkolwiek ważny, jest zawsze tylko elementem pomocniczym. Jak powiedział Mały Książę, najważniejsze jest to, z kim wybierasz się w podróż. Hmm…Mały Książę chyba tego nie powiedział, ale właśnie TO mógłby powiedzieć, prawda?
Czaszka i duże pieniądze.
Inwestować można prawie we wszystko. Tak myślałem do niedawna. Teraz zastanawiam się, czy należy mówić „prawie”, czy też można ten wyraz z zupełnym spokojem pominąć.
Południowa Afryka. Słynna z wielu towarów i produktów. Na przykład z winnic i wina w RPA. Namibia z kolei jest producentem uranu. W tym regionie świata występuje też gaz i ropa naftowa (nie tylko w Angoli). Jest turystyka jako niezwykle ważne źródło dochodów budżetu i prywatnych przedsiębiorców w RPA, Namibii, Botswanie, Zimbabwe i tak dalej.
Południe kontynentu słynie również, od drugiej połowy XIX wieku, diamentami. Dzisiaj udział subkontynentu w światowej produkcji diamentów zmalał, ale to i tak druga pozycja w wydobyciu i handlu, zdaje się, że po Rosji. Największym afrykańskim dostawcą jest Botswana. Jednak to prowincje południowe, czyli dzisiejsza RPA, były sceną diamentowej gorączki, podobnej do kalifornijskiej gorączki złota. Wtedy powstała też kompania De Beers, przy walnym udziale Cecila Rhodesa. Tego samego, który planował kolej Kair – Kapsztad, od którego imienia nazwano Rodezję (a właściwie dwa kraje, bo w tamtej epoce istniały Rodezja Północna i Południowa) i którego pomnik stoi – nadal –na terenie Uniwersytetu Oxfordzkiego. Stoi, mimo że studenci domagali się jego zburzenia, bo przecież Rhodes był bezkompromisowym kolonialistą i jego statua, zdaniem studentów, obraża nasze wartości. Notabene śmiem twierdzić, że chyba wyznaję podobne wartości, ale nie czuję, by pomnik Rhodesa, ani czyjkolwiek inny, je obrażał.
Kompania De Beers zajmowała się w co najmniej takim samym stopniu wydobyciem diamentów, co czymś w rodzaju deweloperki. Skupywała działki ziemi i potem wydzierżawiała je poszukiwaczom kamieni. Przy okazji wyposażała górników w narzędzia. To przypomina spryciarzy, którzy jako jedyni zarobili na gorączce złota w Ameryce, sprzedając poszukiwaczom szpadle i łopaty. Ale założyciele De Beers okazali się bardziej wszechstronni. Spółka stała się światową potęgą w handlu diamentami. A przynosiło to krociowe zyski, bo znali się na czymś jeszcze. Na budowaniu narracji, budzeniu emocji i stwarzaniu symbolicznych skojarzeń. Twierdzi się bowiem, że to właśnie De Beers nadała cennemu minerałowi nowe znaczenie. Ni mniej ni więcej, wmówiła światu, że wyraża on uczucia, i że, co więcej, uczucie miłości w pełnym tego słowa znaczeniu można zamanifestować jedynie gdy obdaruje się ukochaną kobietę diamentem (a raczej brylantem, wszystko jedno). Potem doszła do tego piosenka śpiewana przez jedną z najsławniejszych influencerek XX wieku, Marilyn Monroe. Słowa „diamonds are a girl’s best friend”, w filmie “Mężczyźni wolą blondynki” (dzisiaj taki tytuł raczej nie mógłby powstać w Hollywood) utrwaliły status diamentów jako doskonałego, i drogiego, środka ekspresji uczuć. Naprawdę, kto myśli, że sprzedaż oparta przede wszystkim na emocjonalnej wartości produktu to wyłączna domena ery Internetu, jest w błędzie.
Afryka ma wiele bogactw inwestycyjnych. Kontynent słynie ze znalezisk szczątków dinozaurów. Dobrze, ale co ma piernik do wiatraka?
Szkielety dinozaurów są licytowane na aukcjach najbardziej znanych domów aukcyjnych. Ceny sięgają milionów dolarów. Na przykład na aukcji Christie’s w roku 2020 szkielet tyranozaura (T-Rex) o imieniu Stan sprzedano za ponad 30 milionów dolarów! Kiedy zaczynałem pisać ten felieton, zbliżała się aukcja Sotheby’s, na której miano wystawić szkielet stegozaura, któremu ludzie dali imię Apex. Eksperci szacowali możliwą do uzyskania cenę na zawartą w przedziale od 4 do 6 milionów USD. To była i tak niska wycena, bo stegozaury żyły z grubsza 150 milionów lat temu, dwa razy dawniej niż tyranozaury, których jest z tego powodu więcej. Cena za Apexa powinna być więc wyższa niż cena za Stana. Śpieszę dodać, że eksperci znowu się pomylili, i to drastycznie. W chwili kiedy wysyłam ten felieton do druku wiadomo już, że Apex stał się najdroższym dinozaurem w historii, osiągnąwszy cenę prawie 45 milionów dolarów.
Na rynku są nie tylko mniej lub bardziej kompletne szkielety, lecz także na przykład czaszki. Jak również pojedyncze kości. Tutaj jednak schodzimy z poziomu milionów do zaledwie setek tysięcy dolarów.
Na rynku są też obecni celebryci. Czaszkę pewnego tyranozaura licytowali jakiś czas temu Nicolas Cage i Leonardo DiCaprio. Leo nie okazał się aż takim wilkiem z Wall Street i licytację przegrał. Zwycięski Cage zapłacił za czaszkę przedpotopowego zwierza 276 tysięcy dolarów. Koniec końców to jednak Leo wyszedł na tym lepiej, bo potem okazało się, że czaszka nabyta przez Cage’a została nielegalnie wywieziona z pustyni Gobi w Mongolii. Czyli Nicolas dopuścił się paserstwa, zapewne nieumyślnego.
Leo DiCaprio był zamieszany w jeszcze inną transakcję. W 2018 Russel Crowe, zaraz po tym jak się rozwiódł, co nieco go kosztowało, sprzedał czaszkę mozazaura. W Wikipedia czytam, że to olbrzymi gad morski. Żył między innymi na terenach dzisiejszej Polski (na terenach wodnych, rzecz jasna), czyli w jakimś sensie to swojak. Crowe kupił ten rarytas wcześniej od DiCaprio. Sprzedał ponoć za dwukrotność ceny, którą zapłacił w tej pierwszej transakcji. Sto procent zysku w parę lat? To naprawdę dobry zarobek. Pod warunkiem, że ma się właściwą czaszkę we właściwym momencie.
Czasy, w których żyjemy, naznaczone są beznamiętną technologią. Jednocześnie, a może właśnie dlatego, ludzie kupują przedmioty, które im się zwyczajnie podobają. Kiedyś modelowym przykładem takiego inwestowania z pasją była sztuka. Dziś mogą to być skafandry kosmiczne lub dinozaury. Co więcej, to pociąga za sobą coś, co na rynku giełdowym nazwalibyśmy obrotem wtórnym. Płynność tego obrotu może nie jest wielka, ale istnieje wiele niepłynnych rynków akcji czy niepłynnych spółek. Na tym tle dinozaury nie mają się czego wstydzić.
Gdyby Czytelnicy zastanawiali się, skąd można czerpać takie informacje o handlu dinozaurami, odpowiadam, że między innymi z…Financial Times. Lepszego źródła wiedzy o rynkach finansowych nie ma. Natomiast zastrzegam, że niniejszy felieton jest w niezwykle ograniczonym sensie źródłem wiedzy o dinozaurach. Zainteresowani tematem mogą odwiedzić polski portal, dinoanimals.pl. Jest to fantastyczna skarbnica wiedzy o zwierzętach, w tym tych już wymarłych. Twórcami są znakomici specjaliści, między innymi paleontolodzy. To, że tacy naukowcy nadal istnieją, samo w sobie jest wzruszające. I jakie to jest ciekawe! Miesięcznie na strony portalu wchodzi 300-400 tysięcy (sic!) unikatowych użytkowników. W obliczu takich liczb można zacząć się zastanawiać, czy dinozaury na pewno wyginęły.
Czy stereotypy mają sens?
Piotr napisał mi skądś – skądś w Azji, ale precyzyjnie nie można określić skąd, bo Piotr jest stale w ruchu, i to w ruchu międzynarodowym – że trzyma kciuki za powodzenie mojej afrykańskiej wyprawy. Co było zwykłym w naszej relacji przyjacielskim słowem. Ale Piotr powiedział coś jeszcze.
Dodał, że jest aktualnie w Azji i dochodzi do wniosku, że woli Afrykę. W Azji jest za dużo ludzi. Gdzie nie zrobić kroku, są ludzie.
I ma rację. W dodatku ci ludzie są coraz bardziej mobilni i mają coraz więcej spraw do załatwienia, także na polu turystycznej rozrywki. Chińczycy podróżowali już od dawna zarówno po swoim kraju, jak i za granicą. Nowym zjawiskiem tego rodzaju jest aktywność Hindusów. Stają się oni globtroterami wakacyjnymi. A także eksplorują świat biznesowo. Kilka lat temu w Bangalore na paru spotkaniach opowiadałem o możliwościach inwestowania w polskie firmy. Biznesmeni słuchali uprzejmie lecz za każdym razem padało z ich ust zdanie:
„Yes, but you know, India is such a huge market.” Dziś biznes indyjski inwestuje międzynarodowo i z rozmachem. Hindusi zmieniają też swoje zwyczaje co do spędzania wolnego czasu. Inny kolega, Witek, od kilkudziesięciu lat zadurzony w Indiach, wrócił niedawno z dwutygodniowego objazdu północnych stanów tego kraju, tych blisko Himalajów. Manali, kiedyś ważny punkt dla podróżników przybywających z Globalnego Zachodu, zamieniło się za sprawą Hindusów w coś w rodzaju Zakopanego w czasie długiego weekendu. Ponadto, jak ujął to Witek, biały człowiek nie ma już statusu „sahiba”, którego do niedawna uważano za mądrzejszego, bardziej cywilizowanego i w ogóle z innej niż Indie planety. Dziś to Hindusi uważają się za „lepszych” od białych ludzi. Fakt, że wiele osiągnęli gospodarczo i za chwilę będą gospodarką numer trzy na świecie. Ale równie wiele, i to niedobrego, przyniósł nacjonalizm lidera, Narendry Modiego. To za jego rządów Indie zmieniły się radykalnie. Nacjonalizm i nietolerancja wobec mniejszości muzułmańskiej są na czele złych zmian. Modi, choć osłabiony w ostatnich wyborach, nadal rządzi. Dokąd zmierzają Indie? To jedno z najbardziej pasjonujących pytań, które dotyczy nie tylko przyszłości Azji.
Jak na tym tle wygląda Afryka? Jest to kontynent dotknięty stereotypizacją, jak mi się wydaje, w stopniu znacznie większym niż Azja. Zdajemy sobie sprawę z tego, że „Azja” to pojęcie obejmujące niezwykle zróżnicowane realia kontynentu. Natomiast kiedy myślimy o Afryce, to bardzo często nasuwa się dość homogeniczne wyobrażenie tego kontynentu. Słonie, lwy, czarowne zachody i wschody słońca, sawanna, uśmiechnięci tubylcy (czy, jak się dziś mówi, lokalsi).
Stereotypy. To coś, z czym mamy do czynienia na co dzień. Uproszczenia bardzo przydatne w nowych wspaniałych czasach, które nam już nadeszły. Ceni się komunikat prosty, krótki, pozwalający przemknąć nad danym kawałkiem treści w internecie i pomknąć dalej. Oczywiście nie każdy tym się zadowala. Generalizacja mówiąca o tym, że tylko tak konsumujemy treści w sieci byłaby nadmiernym uproszczeniem. Na granicy stereotypu, być może. Ale populacja tych, którzy unikają czytania o „dzieleniu włosa na czworo”, jest bardzo liczna.
Podejrzewam, że racja bytu stereotypów jest jednak głębsza, nasycona psychologicznie. Stereotyp nie tylko upraszcza a przez to ułatwia komunikację. On także porządkuje nam świat. Segreguje go na części. Sprawia, że dzięki niemu dookreślamy nasze poglądy a nawet światopogląd.
Wróćmy do stereotypu afrykańskiego. Afryka jest zróżnicowana, pod wieloma względami, tak samo jak Azja. Co mają ze sobą wspólnego Egipt i Mozambik? Kenia i Maroko? Zambia i Senegal? Takich par można by wymieniać bez liku. Owszem, będzie sporo podobieństw ale jeszcze więcej kardynalnych różnic. Czyżby Afryka była więc przede wszystkim pojęciem geograficznym?
Ludnościowo kontynent jest też niezwykle zróżnicowany. Na jednym biegunie Namibia i Muretania, należące do najrzadziej zamieszkanych terytoriów kuli ziemskiej. Na drugim – pas wybrzeża nad Zatoką Gwinejską, z miastami-molochami, jak Abidjan, Accra, Lagos. Wyżej na wybrzeżu Atlantyku jeszcze stolica Senegalu, Dakar. Temu obszarowi ogromnie zagraża ocieplenie klimatu i podnoszenie się poziomu oceanów. Wybrzeże w regionie położone jest nisko a poza tym ma na ogół grząską strukturę. A mimo to według predykcji demograficznej, o której pisał jakiś czas temu The Economist, do roku 2050 ma tam mieszkać na stałe około 500 milionów ludzi. Doprowadza do tego również zmiana klimatu i pustynnienie, czyli rozszerzanie się Sahary w kierunku południowym. Ludzie uciekają do wielkich miastach stających się jeszcze większymi i jeszcze trudniejszymi do życia.
Zatem, owszem, na wielkich połaciach Azji jest zbyt wiele ludzi, jak pisze Piotr. Ale podobnie dzieje się na niektórych obszarach Afryki. Kontynent będzie za dwadzieścia, trzydzieści lat liczył zapewne ponad dwa miliardy mieszkańców, może nawet dwa i pół. Dziś jest to półtora miliarda. Ci ludzie muszą znajdować gdzieś swoje miejsca do życia, i będzie to poza Saharą. Po odliczeniu powierzchni tej wielkiej pustyni Afryka to 21 milionów kilometrów kwadratowych. To tylko o niecałe cztery miliony kilometrów kwadratowych więcej niż Ameryka Południowa, kontynent z populacją poniżej 500 milionów ludzi.
P.S. Dziękuję Piotrowi Chudzikowi i Witkowi Słowikowi za dostarczenie inspiracji do napisania tego felietonu.
Ewolucja Samotnej Planety.
Czy są jeszcze rzeczy, które się nie zmieniają? Na pierwszy rzut oka należą do nich przewodniki Lonely Planet. Tylko kto jeszcze posługuje się turystycznymi i podróżniczymi przewodnikami? Przecież influencerzy i celebryci mowią nam, a przede wszystkim pokazują, dokąd warto pojechać, co należy odwiedzić i gdzie robi się najlepsze foty i filmiki na Instagram i TikTok. A jeśli ktoś przejawia nieco bardziej staromodne podejście, to wrzuca w wyszukiwarkę hasło „atrakcje w…” i może sobie poczytać.
Drukowane przewodniki to przedmioty czarodziejskie. Jeśli stoją na półce po tym, jak byliśmy w kraju opisywanym, dostarczają nostalgicznej przyjemności. Są jej materialnym nośnikiem. Dotykalnym, a więc także zmysłem dotyku łączącym nas z samymi sobą z przeszłości. I nie trzeba nawet niczego szukać w pamięci, bo każdy szanujący się przewodnik ma na okładce wybitą nazwę kraju. To nie jest beletrystyka, gdzie po tytule nie dojdziesz, o co w niej chodzi.
Ale przewodniki dokumentują nie tylko podróże odbyte. Mam wiele takich, które kupowałem, z kompulsywnego nałogu, a nie byłem dotąd w miejscach w nich opisywanych. Taki przewodnik dostarcza też przyjemności, która nie jest całkowicie zwyczajną przyjemnością kolekcjonerską. Bo w takich przypadkach ucieleśnia jakiś plan, zamiar, czy chociażby wstępną intencję. Kiedyś się to zrobi, pojedzie się tam, czym kusi okładka. Wyobrażenie zetknie się z rzeczywistym działaniem. To szczególna cecha przewodników podróżniczych. Są zapowiedzią tego, co się wydarzy. Różnią się tym od innych książek w bibliotece. Podobną funkcję pełnią książki kucharskie (nie lubię tego określenia, ale lepsze nie przychodzi mi do głowy). Oprócz potrwa, które już znamy, są tam takie, których jeszcze nie sporządziliśmy. Ale kiedyś to się pewnie stanie. Nic dziwnego, że te dwie kategorie książek mają wspólny mianownik. Jedzenie i jego powstawanie również jest podróżą, z wątkami historycznymi, kulturowymi, z planowaniem i wykonaniem. Brakuje tylko fizycznego przemieszczania się.
Przewodniki mają wartość handlową i bywają przedmiotem poważnych transakcji. W 2012 Frommer’s, jedna z legendarnych amerykańskich serii, została kupiona przez Google, który zamierzał zlikwidować wersję papierową. Nim do tego doszło, Arthur Frommer, założyciel tytułu, odkupił go od Google’a. Lonely Planet też przechodził z rąk do rąk w ostatnich latach. Obecnie głównym właścicielem jest dom wydawniczy Red Ventures, kontrolowany przez fundusz private equity. Zapewne podobne losy dotyczą również innych legend, takich jak Rough Guide czy Let’s GO, ale nie udało mi się dotrzeć do informacji na ten temat. Tak się złożyło bowiem, że piszę ten felieton będąc w wakacyjnej podróży po Afryce Południowej, a wtedy na nic nie ma odpowiedniej ilości czasu. Notabene do bagażu włożyłem kilka przewodników Lonely Planet, bo trasa wiedzie przez kilka krajów afrykańskiego południa.
Rynkiem przewodników zatrzęsła pandemia, sprowadzając ich sprzedaż niemal do zera. Dziś nie ma już po tym prawie śladu. Ale powstaje zasadnicze pytanie. Dlaczego przewodniki nadal są popularne? Czy te symboliczne zalety, od których zacząłem, na pewno tłumaczą to zjawisko?
To, że przewodniki nie wymagają internetu ani prądu, jest oczywistą przewagą nad serwisami i treściami online. Ale to nie jest mocna przewaga, bo Internet jest już dzisiaj jak prąd elektryczny w gniazdku. Może więc chodzi o to, że przewertowanie przewodnika w postaci książki jest łatwiejsze niż przedzieranie się przez informacje w necie? A może znaczenie ma to, że przewodniki mają zdolność adaptacji?
Nawet legendarne przewodniki nie są bowiem niewzruszone w swych sposobach prezentowania treści. Kiedy przed aktualną wyprawą kupiłem Lonely Planet po Zimbabwe, i drugi, po Namibii i Botswanie, poczułem, że coś w nich jest inaczej niż dotąd. I rzeczywiście. Nowe wydania zrywają z tym, co było dla mnie akurat najmniej wartościowe. A nawet bywało irytujące. Te sążniste opisy miejsc, gdzie można zjeść, przenocować, zabawić się. Zajmowało to wiele stron. Tego już nie ma. W zamian mamy teraz lakoniczne wskazówki co do miejsc typu „where to eat, where to sleep’, wyróżnionych przez autorów ze względu na ich oryginalność, urodę, dobre smaki. Po co dawać więcej, skoro każdy nosi tego typu informacje w swoim telefonie.
Jest jeszcze coś. The Economist poświęcił niedawno rynkowi przewodników artykuł, pod znamiennym tytułem: „Donikąd się nie wybieramy”, jako aluzją do poglądów wieszczących zanik takich publikacji. Autor artykułu pisze nawet, że nowe wydania „Samotnych planet” przypominają mu profile instagramowe. To publicystyczna przesada, ale coś na rzeczy jest. Kiedyś przewodnik Lonely Planet zawierał wkładki ze zdjęciami. Wkładek takich nie było wiele, najwyżej dwie czy trzy. Poza nimi była tylko czerń tekstu. Dziś fotki są na każdej stronie. Oto jak Big Techs dotknęły nawet stylu staromodnych przewodników, które zdawały się nikomu nie przeszkadzać. Ale przewodniki okazują się zarazem odporne na wszystko, nawet na przecież w wielu przypadkach destrukcyjną siłę technologii. Jakie to piękne.
Młody człowieku, wyruszaj na Południe.
W Afryce jest nawet bardziej niż u Hemingwaya, w Ruchomym Święcie. „Jeśli miałeś szczęście mieszkać w Paryżu jako młody człowiek, to idzie on potem za tobą przez całe życie, bo Paryż to święto ruchome”. W Afryce, tej rozpościerającej się na południe od równika, każdy dzień może być świętem, jeśli się tam znajdziesz.
Kultura robi swoje. Młodość nasycona takimi a nie innymi lekturami. Skrawki romansów, jak Pożegnanie z Afryką. Romantyzowanie czasów kolonialnych, z którego warto sobie zdawać sprawę, że jest właśnie romantyzowaniem. Ale czy głosy domagające się zburzenia pomnika Cecila Rhodesa stojącego przed jednym z koledżów Uniwersytetu w Oxfordzie były wystarczająco sensowne? Rhodes to bez wątpienia protagonista epoki kolonialnej i kolonializmu, także w jego krwawym wydaniu. Ale jeśli mamy go wymazywać z pamięci poprzez usuwanie pomników, bo jako człowiek nie spełniłby dzisiejszych standardów moralności i poprawności, to przecież należałoby usunąć wiele pomników innych historycznych postaci. A może też przestać uczyć o nich w szkołach? Powykreślać lub mocno zideologizować wpisy w Wikipedii?
Kultura postkolonialna jest silna. I to zarówno po stronie kolonizowanych, jak i kolonizujących. Wyobrażam sobie, że Niemcy, których spośród narodów posiadających kolonie podejrzewalibyśmy o to w najmniejszym stopniu, mają erę kolonialną wpisaną w swój kod kulturowy. Co sprawia, że nadal przyjeżdżają do Namibii, czyli dawniej niemieckiej Afryki Południowo-Zachodniej. W żadnym innym kraju południa Afryki nie spotyka się ich tak często. W lodżach wiszą dawne mapy, z końca XIX wieku i początku wieku dwudziestego. Właściciele lodży mówią biegle po niemiecku. Ale najbardziej zdumiewające jest, że widzę i słyszę, jak niemiecki turysta kupuje w sklepiku kartę telefoniczną i zwraca się do czarnoskórej pani obsługującej klientów w tym sklepiku po niemiecku, a ona rozmawia z nim ze swobodą dorównującą tej, z jaką za moment będzie rozmawiać ze mną po angielsku. I w obu tych językach zadziwia biegłością.
A przecież warto też przeprowadzić proste obliczenia. Historia niemieckiej Afryki Południowo- Zachodniej to raptem dwadzieścia parę lat. Zaczęła się pod koniec lat osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku, zresztą trochę wbrew woli Bismarcka. Uważał on zaprowadzanie niemieckiej administracji w Afryce za zbędne awanturnictwo. A skończyła się wraz z początkiem pierwszej wojny światowej. Kiedy się jest w Namibii współczesnej, odnosi się wrażenie, że niemiecka obecność tutaj musiała trwać z kilkaset lat. Nie zgłębiałem tematu, ale podejrzewam, że państwo niemieckie sypało groszem w tym celu, aby tę więź podtrzymać. I chyba Niemcom w Namibii udało się to znacznie skuteczniej niż Francuzom w północno- zachodniej części kontynentu..
Co jeszcze jest niezwykłego w Afryce? Kolejny element powszechnego imaginarium – zwierzęta. Najpierw, jako dzieci zachwycaliśmy się nimi w ogrodach zoologicznych. Potem widzimy je tam, gdzie żyją naturalnie. I nawet jeśli niektóre rezerwaty czy mniejsze parki narodowe przypominają ogromne zoo, to zobaczenie dzikiego zwierzęcia w takim środowisku napełnia człowieka radością i spokojem.
Nie mogę znaleźć przeczytanego przez laty pewnego zdania umieszczonego przez Ryszarda Kapuścińskiego w jednej z jego książek. Teoretycznie powinno to być w Hebanie. Przewertowałem to arcydzieło przed wyprawą do Południowej Afryki ale TEGO zdania w nim nie znalazłem. A Kapuściński na pewno gdzieś napisał, że widok mas zwierząt przemierzających sawannę zrodził u niego myśl: tak musiał wyglądać świat u swego stworzenia. A co najmniej w erze opisanej w Biblii.
A czy w Afryce Południowej istnieje jeszcze wolność podróżowania? Niedawno czytałem, co się porobiło z ośmiotysięcznikami w Himalajach i w Karakorum. Turystykę wysokogórską organizują agencje nepalskie, do tego stopnia że nawet profesjonalnym wspinaczom źle się teraz wchodzi na te góry, bo są jakby przeganiani przez agencje. Zawodowi organizatorzy turystyki krzywo patrzą na to, że himalaista dotknie poręczy czy skorzysta z urządzeń w bazie, bo to wszystko jest rzeczywistą lub domniemaną własnością agencji. Czyli generalnie albo wejdziesz na wysoką górę w ciżbie prowadzonej przez przewodników firmy turystycznej, której za to zapłacisz, albo szukaj sobie jakichś innych gór. Ewentualnie nadal to mogą być Himalaje, ale poniżej ośmiotysięczników, bo marketing i turyzm rozkwitają właśnie począwszy od szczytów ośmiotysięcznych. A ludzi jest coraz więcej. Płacą też dużo. Czy w tym kontekście pięć euro wprowadzone przez władze miejskie Wenecji jako opłata nałożona na turystów, którzy nie śpią w mieście przynajmniej jednej nocy, ma jakiekolwiek szanse ograniczyć zadeptywanie tego miejsca?
W niektórych przypadkach ta monopolizacja w wykonaniu biur podróży jest obecna także w Afryce Południowej, na przykład na pewnych obszarach Pustyni Namibijskiej czy Wybrzeża Szkieletów. Ale nadal jest tak, że w Kapsztadzie można wypożyczyć porządny terenowy samochód – i to od ludzi którzy znają się na overlandingu, więc będzie to samochód dobrze przygotowany – i wyruszyć w drogę. A na Caprivi Strip, w drodze do Wodospadów Wiktorii minąć dwoje uśmiechniętych Duńczyków jadących dwuosobowym rowerem (nawet udało się chwilę porozmawiać). Wolność jest najważniejsza. I nadal można jej szukać. Dlatego Go South, Young Man.
Polska i Zimbabwe – zagadnienia finansowe.
Kiedyś zabieranie gotówki na wyjazd zagraniczny było kwestią kluczową. Dzisiaj pieniądze w portfelu są prawie zupełnie do niczego niepotrzebne. Prawie, ale nie całkowicie. Dlatego nie warto bagatelizować tej sprawy.
W ostatniej chwili przed wylotem do Kapsztadu pojechałem do banku. Do tego, w którym mam na rachunku nieco dolarów amerykańskich.
Nigdy nie dokonuję wypłat, a w ogóle to w placówce bankowej byłem w ciągu ostatnich dziesięciu lat może ze cztery razy. Jednak wybierałem się do Afryki Południowej, w tym do Zimbabwe, a to problematyczny pod wieloma względami kraj. Obrót gotówkowy, i to „zielonymi”, trzyma się tam mocno.
Nie byłem przekonany, jaką kwotę wypłacić. Myślałem o pięciu tysiącach. Wydawało się to zbyt wiele jak na noclegi w namiocie dachowym. Ale nie sprawdziłem jakie są w Zimbabwe opłaty za wjazd do parków, cena paliwa, i tak dalej. Natomiast wiadomo było, że Zimbabwe nie jest tanie. Kraj po brutalnej pseudo reformie rolnej Roberta Mugabe znalazł się w zapaści gospodarczej. Od paru lat z niej wychodzi, ale niemrawo. Biznes turystyczny jest kilkunastokrotnie mniejszy niż w ostatnich dziesięcioleciach w XX wieku.
Z tą wiedzą podszedłem do kasy w banku, po odstaniu swego w raptem trzyosobowej kolejce. Czekanie trwało tak długo, że nie dało się nie porównywać szybkości obsługi w tym banku z takimi samymi sytuacjami przed okienkami Poczty Polskiej. Po stanięciu przed obliczem kasjera dowiedziałem się, że bank, owszem, ma dolary, ale tylko stare banknoty. Takie sprzed roku 2006 (sprawdziłem szybko w internecie, co to za emisja, bo pan kasjer nie wiedział). No i teraz pytanie, czy w Zimbabwe będą to przyjmować. Znowu internet, który odpowiada: może będą, a może nie będą. Gdy tak sobie sprawdzam, do tego samego okienka podchodzi jakiś zezłoszczony osobnik i zaczyna mieć pretensje do pana kasjera. Bo wypłacił przed chwilą dolary – patrzę zazdrośnie, bo facet trzyma nowe dolary, jako że bank trochę ich miał, ale potem zabrakło – poszedł do kantoru (ciekawe) a tam nie chcieli mu przyjąć tych banknotów. Dlaczego? Bo mają takie malutkie znaczki, jakby stempelki, z dziwnym wzorkiem. „Dziwna sytuacja”, myślę, bank ma znaczone pieniądze, i zaczynam się czuć jak w banku prezesa Kramera z Vabanku. Wchodzę w pauzę rozmowy między Zezłoszczonym Osobnikiem a Panem Kasjerem, przygotowującym się już do operacji wymiany znaczonych nowych banknotów na nieznaczone stare i mówię do Pana Kasjera, że w takim razie chcę dwa tysiące, zamiast pięciu. A Pan Kasjer na to: a może chce pan te ze znaczkami? Spanikowałem, że jeśli w warszawskim kantorze ich nie chcą, to może w Zimbabwe zamknęliby mnie za nie w areszcie, i odrzuciłem grzecznie propozycję. Koniec końców nie wiem też, dlaczego wziąłem te dwa tysiące. I tak nie miałem już czasu, żeby dokupić nowych banknotów w kantorze lub w innym oddziale tego samego banku. Czyli decyzja nieracjonalna, ale na racjonalną nie miałem ani czasu, ani chęci, więc ta nieracjonalna była jedyną do podjęcia, oprócz tej, by w ogóle nie zabierać gotówki. Wyszedłem z placówki zły na bank i na siebie, za pozostawienie takiej sprawy na ostatnią chwilę. A także z przekonaniem, że banki są jakieś trudne. Giełda wydaje mi się prostsza. Zrozumiałem też, dlaczego prezesi banków tak dużo zarabiają. Być może Zezłoszczony Osobnik też to zaczął rozumieć i poczułem do niego sympatię.
Dwa i pół tygodnia później. Granica między Botswaną a Zimbabwe, odprawa po stronie Zimbabwe. Opłacenie naszych wiz i samochodu – w sumie 210 dolarów (90+120) – okazuje się problematyczne, bo można płacić tylko gotówką, a stare dolary wyszły z użycia. Jednak je przyjmują, choć z ociąganiem. Potem się okaże, że to było ostatnie miejsce w Zimbabwe, gdzie można było coś z „old notes” zrobić. Tak samo jest w Victoria Falls, choć to nieco inne Zimbabwe. Ale jest szansa. Podobno banki wymieniają stare banknoty na nowe. Podobno a nawet na pewno, mówi dziewczyna w recepcji hotelu. Ale w poniedziałek (w Victoria Falls zjawiliśmy się późnym wieczorem w piątek) nigdzie nie chcą przyjmować moich dolarów, chyba że miałbym w banku rachunek. Tylko w jednym coś się udaje. I to chyba tylko dzięki temu, że zaspany w poniedziałkowy poranek kasjer zapomniał, że normalnie nie wymieniają. Ale miał tylko cztery setki. Dwa dni później, w innym mieście, poznany na ulicy Grek – prawdziwy Grek, ale mieszkający od 50 lat w Zimbabwe – załatwi nam u kierowniczki poczty wymianę kolejnych 200 dolarów. A właściwie to 190, bo pani kierowniczka dała się ostatecznie przekonać prowizją 10 procentową. To jest chyba jakaś nielegalna operacja, bo Pani Kierowniczka kilka razy podkreśla, że robi to dla nas tylko dlatego, że zna Pana Greka. Pan Grek naciska swoją stopą na moją stopę, dając znak bym nic nie mówił i próbuje wynegocjować u Pani Kierowniczki wymianę jeszcze setki. Ona jednak okazuje się nieustępliwa, mówiąc Panu Grekowi, że uległa mu już dwukrotnie (najpierw chcieliśmy tylko 100) i trzeci raz tego nie zrobi.
Było jeszcze jedno rozwiązanie – bankomaty. Te w Victoria Falls wydają dolary amerykańskie. Skorzystałem z tej opcji, choć czułem się głupio, mając zarazem a portfelu sporo zielonego papieru z Warszawy. Pomyślałem też, jak by to skomentował Zezłoszczony Osobnik, obracający dolarami między bankiem a kantorem.
Stare dolary będą mnie prześladować aż do przejścia granicznego w Chirundu, między Zimbabwe a Zambią. Chcemy jechać z Mana Pools nad Zambezi (Zimbabwe) do parku Hwange (też Zimbabwe) nie przez Zimbabwe, lecz przez Zambię. W Chirundu w pełni poznaję system, w którym biali ludzie spoza Afryki stanowią coś w rodzaju melanżu z Diuny dla wszystkich pracujących na przejściu. System jest bardzo efektywnie zorganizowany, ale jego opisanie wymagałoby odrębnego felietonu. Aby wyjechać z Zimbabwe i wjechać do Zambii muszę wydać jeszcze 240 dolarów – w tym około 180 to będą opłaty, nazwijmy to, nieformalne. O starych banknotach słyszę: „it doesn’t work here”. Propozycja, że dam w starych dolarach nawet ciut więcej, i potem będą mogli sobie to wymienić w banku, nie zostaje przyjęta. Euro? Euro również „doesn’t work here”. I tym razem jest to powiedziane tak, jakby ta waluta była w ogóle jakimś śmiesznym pieniądzem. Karta? Zabawne pytanie, ale i je zadaję w desperacji. A może gdzieś tu jest ATM? Wszystko na nie. Wściekły na swoją warszawską lekkomyślność – i po raz już któryś na polski bank – oddaję ostatnie nowe dolary. Starczyło „na styk”. Ciekawe, jak teraz zapłacimy w Zambii na przykład za tankowanie, myślę.
Tymczasem po przejechaniu z Zimbabwe do Zambii otwiera się nowy świat. Drogi w nadspodziewanie dobrym stanie. Relaks po koszmarze dróg w Zimbabwe, gdzie człowiek najpierw przeklina tarkę, a kiedy wjedzie na poryty dziurami asfalt, po kilku kilometrach zaczyna tęsknić za tarką. Na każdej stacji paliw można płacić kartą. Nawet dla Revoluta Zambia jest ok, podczas gdy każda próba zapłacenia Revolutem w Zimbabwe kończyła się odmową dokonania transakcji z komunikatem o podejrzeniu przestępstwa.
Co było później? Docieramy do Livingstone, w Zambii, paręnaście kilometrów od Wodospadów Wiktorii. Granica między Zambią a Zimbabwe, bo wracamy do Zimbabwe – czysta przyjemność. Szybko, a koszty dodatkowe to dziesięć dolarów dla kogoś kto użyczył nam Internetu i pomógł wypełnić online zgłoszenie celne samochodu. Jedziemy, znowu przez Victoria Falls, do parku Hwange. Mijamy lotnisko. Przy nim wielka tablica: „Zimbabwe is open for business” I pod tym napisem jeszcze drugi: „Victoria Falls Stock Exchange.” Widziałem biuro z takim szyldem wcześniej w miasteczku, ale myślałem, że to przewrotna nazwa jakiegoś handlu. Teraz jednak wygląda na to, że w Vic Falls powstała giełda. Tak czy owak, dojeżdżamy do Robins Camp w Hwange. Przeliczam w pamięci, ile mi jeszcze zostało tych nowych dolarów. Co prawda kamp opłaciłem w Polsce, ale mamy też kaprys zjeść wytwornie kolację w lodży, po kilku dniach na gotowanej na gazie fasolce i grillowanych nad ogniskiem kiełbaskach. Pani w recepcji oświadcza, że nie ma najmniejszego problemu z płaceniem kartą. Nadal nie mogę użyć Revoluta, ale są jeszcze inne banki. Czyli, koniec końców, Zimbabwe jest naprawdę open for business. A banki nie są takie złe. Może tylko nie wszystkie powinny zajmować się gotówką. Albo powinny mieć bardziej rozgarniętych klientów.
P.S. Ta Victoria Falls Stock Exchange nie dawała mi spokoju. Poczytałem o niej w Kapsztadzie, przed wylotem do Polski. To spółka zależna ZSE (Zimbabwe Stock Exchange), ale będąca czymś w rodzaju off-shore’owej giełdy w Zimbabwe. Jest na niej notowanych kilkanaście spółek, i to ciekawych. Na przykład kopalnie niklu. Inwestorzy (zagraniczni) płacą pięcioprocentowy podatek od dywidendy, a podatku od zysków kapitałowych z obrotu nie ma. Szkoda, że takiej giełdy nie można sobie założyć w Polsce.