Na południe od Zwrotnika Raka. Wyprawa LandRoverem do Maroka i Mauretanii.

Na południe od Zwrotnika Raka.

Wyprawa LandRoverem do Maroka i Mauretanii.

Grudzień/styczeń 2023/2024

I.

Mój odczyt świata dziś o szóstej rano, na autostradzie Norymberga-Heilbronn.
Samochody elektryczne to kwiatek do kożucha. Dopóki po drogach będą się przemieszczać tysiące buczących ciężarówek, to znaczy dopóki konsumeryzm będzie kwitł, a towary nie będą transportowane inaczej, transport drogowy będzie coraz większą zakałą dla środowiska i dla człowieka. Europa to nie najbardziej rozwinięta część Azji. Europa jest niedoinwestowana, z infrastrukturą niedostosowaną do obrotu towarowego. Te ciężarówki już się zwyczajnie nie mieszczą, nawet na niemieckich autostradach. Ich widok przed nadejściem świtu, kiedy wybudziły się już z letargu na parkingach, mógłby być towarzystwem dla literackiej opowieści. Ale aspekt ekonomiczny też jest ważny. Zmierzam w kierunku Francji, więc nasuwa mi się francuskie określenie: to wszystko jest
débordé. Przepełnione, wylewające się poza granice. Mój romantyczny land rover też niezbyt pasuje do scenerii wziętej w posiadanie przez masy ciężarowych samochodów i przemykających chyłkiem wzdłuż nich osobówek. Miedzy innymi
dlatego jedziemy na poszukiwanie innych lądów i innych światów. Dzisiaj Place de la Bourse w Bordeaux, jutro i pojutrze Hiszpania, by w piątek dotrzeć wreszcie do cieśniny Gibraltarskiej. Stamtąd do Tangeru, do Café Hafa. A potem wzdłuż Atlantyku, przez Saharę Zachodnią, do Mauretanii. Spodziewam się zobaczyć tam również wiele ciężarówek, mam jednak pewność, że zrobią na mnie inne wrażenie. Chyba wolę kapitalizm we wczesnej fazie wzrostu, nawet żywiołowej, niż kapitalizm żarłoczny, w wersji débordé.

II.

Land Rover dojechał do Algeciras wczoraj po południu – akurat na czas, bym mógł poprowadzić z Jankiem Szpetulskim naszą cotygodniową audycję w telewizji BIZNES24, „Świat do odczytu”. Janek w warszawskim studiu, ja w pokoju hotelowym, z widokiem na port i Skałę Gibraltarską.
Zostawiam za sobą jarmarki Drezna i łagodne wzgórza Burgundii. To w Burgundii powiało tymi składnikami życia, które oznaczają spokój. Najbardziej w Vesoul, w restauracji Le Pic Assiette. Dobrze jest porozmawiać z kimś, kto jest staranny w wymyślaniu czegoś nowego. W tym przypadku była to szefowa (la patronne) restauracji. Wśród ludzi widać gołym okiem tych, którzy przychodzą tam codziennie na déjeuner. Wszystko bardzo lokalne. Szczyt przyjemności – na ladzie regionalna gazeta. Przyjemność przewracania stron. Gazeta pisze o sprawach regionu Bourgogne-Franche Comté. A także o tym, że PSG albo przejdzie dalej w pucharach po meczu w Dortmundzie, albo w klubie dojdzie do rewolucji. Czyli nie wszystko lokalne. Ślimaki też nie były te najsławniejsze, burgundzkie, bo, rzecz niesłychana, ślimaki również są gatunkiem zagrożonym. Były więc to ślimaki z Europy Wschodniej – jako zupa ślimakowa, coś ekscytującego.
A kiedy la patronne powiedziała, że od razu pomyślała, że jesteśmy z krajów wschodu (le pays de l’Est) – nawet nie z Europy Wschodniej, tylko z krajów Wschodu – ja z kolei pomyślałem, że niewiele się zmieniło od czasów, kiedy jeździłem do Francji pod koniec lat osiemdziesiątych. Dla zwykłych Francuzów ciągle jesteśmy gdzieś tam na krańcu obserwowalnego horyzontu. Zostawiam za sobą nieco bezbarwne Bordeaux i leżące dwieście kilometrów dalej na południe, przy granicy hiszpańskiej Biarritz. Wytworne miasteczko. Szalejący i groźny Atlantyk, uderzający w wybrzeże, jakby nie mógł się pogodzić z tym, że wybudowano na nim miasto, które się teraz na niego gapi.
Zostawiam za sobą most na granicy francusko-hiszpańskiej. Już dawno nie miałem poczucia takiej transgresji, mimo że po jednej i po drugiej stronie wszystko wyglądało w zasadzie tak samo. Może to chmura, której sekundę wcześniej nie było, może palma przy tym moście, a może to dzięki temu, że jakaś ciężarówka zasłoniła tablicę z nazwą i wszystko wyglądało naturalniej niż zwykle.
Zostawiam za sobą, ale nie ma w tym porzucenia, prom z Algeciras do Ceuty, do którego wiele lat temu dojechałem autostopem. I ówczesne zmęczenie i radość dotarcia od celu.
Za kilka godzin lądowanie w Tangierze. Miasto Paula Bowlesa i Matisse’a. Miasto Szpiegów. Aż dziwne, że Rick Blaine spotkał swą dawną miłość, Ilsę, w Casablance, a nie w Tangerze. To musiał być przypadek.

III.

Znakomite są te wszystkie start-upy. Bardzo lubię rozpoczynanie czegoś nowego, jazdę, jak mówi o mnie mój przyjaciel, ciągle „nową trasą” (określenie pochodzi od kłótni na nartach).
Ale powinno też być miejsce na legendę, powstającą w oparciu o długie trwanie. Narastające poczucie, że coś jest wybitnie udaną kreacją, wpisaną w jakieś otoczenie, naturalne a także to będące dziełem człowieka. Niepodatną na pogorszenie, mimo zmian. To co powstaje wokół, bardzo często rodzi się w takim a nie innym kształcie właśnie ze względu na ten punkt dominujący, z czasem emanujący legendą.
Miejsce wytwarza grawitację, a legendę tworzą i wzbogacają ludzie. Ludzie wystarczająco sławni, by stwarzać aurę niezwykłości. Czasem legenda ulega zawieszeniu, bo miejsce popada w zapomnienie, opuszczenie, destrukcję. Siła legendy powoduje jednak, że jest to zawsze okres przejściowy, a potem miejsce wraca do dawnej świetności. Tak to nazywamy, choć przecież nie będzie to już nigdy to samo. Ale legenda zawiera w sobie także akceptację metamorfoz.
Tangier, miasto w północnym Maroku, nad Cieśniną Gibraltarską i w pobliżu styku Morza Śródziemnego (jak mówią o nim pięknie Francuzi – „Le Grand Bleu”) z Oceanem Atlantyckim.
Najpierw Café Hafa. To ta kawiarnia, założona w roku 1921, o której mówiłem na konferencji The Money Show 29 listopada, że będę tam 16 grudnia. Bardziej mówiłem zresztą o Paulu Bowlesie, amerykańskim pisarzu i kompozytorze, przede wszystkim zaś autorze „The Sheltering Sky”. Przestrzegał w tej książce, że pewnych rzeczy możemy doświadczyć „jeszcze” zaledwie kilka czy kilkanaście razy w życiu – podczas gdy nie wiedzieć dlaczego życie wydaje nam się niewyczerpanym źródłem wszystkiego. Café Hafa to także Sean Connery i Rolling Stones, i wielu innych odwiedzających ją celebrytów. Bowles jednak prawie w niej mieszkał, a co więcej tworzył, a to coś zupełnie innego niż przelotna wizyta. Widok z tarasów na Cieśninę Gibraltarską na pewno nie zmienił się od stuleci. Grand Hotel Villa de France. To dopiero coś. W pokoju nr 35 mieszkał w latach 1912-1913 Henri Matisse, i tam malował. Wystarczyło wyjrzeć przez okno, by mieć temat obrazu. Hotel tak nierozerwalnie związany z historią miasta, Miasta Międzynarodowego, Miasta Szpiegów, o którym niedawno pisałem, że to raczej tutaj, a nie w Casablance, Rick powinien był spotkać Ilsę. Miejsce nie działało przez około dwadzieścia lat, od początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Potem powróciło, po bardzo udanej renowacji. Villa de France ma nowego właściciela, który na pewno dobrze rozumie, że na nostalgii można zarabiać pieniądze. Trudno, jeśli to ma być kosztem trwania legendy dodającej znaczeń naszemu własnemu doświadczeniu, to ja to kupuję.

IV.

Pamiętam doskonale ten moment i nawet salę, ale nie wiem, czy zdarzyło się to w
podstawówce, czy w liceum. Pani od francuskiego przyniosła na lekcję magnetofon. Powiedziała, że musi wyjść ze szkoły na kilkadziesiąt minut, by coś załatwić. Włączy nam kasetę, mamy tego posłuchać, a po około dwudziestu minutach ja mam poprowadzić lekcję. Byłem najlepszy w klasie z francuskiego, więc wybór do pewnego stopnia wydawał się zrozumiały. Ale rzadko kiedy potem czułem podobną odpowiedzialność graniczącą z przestrachem.
Stres bardzo szybko złagodził głos wydobywający się z urządzenia. Niezwykłej urody słowa czytane przez kogoś, kto robił to tak, że wszystko – a na pewno prawie wszystko – można było pojąć. To Gérard Philipe czytał „Małego Księcia” Antoine’a de Saint-Exupéry’ego. Do tamtej chwili nie wiedziałem, że taka uroda słowa może w ogóle istnieć. I odtąd pamiętałem już na zawsze, do dzisiaj, ten głos rozpoczynający rozdział drugi i to: „J’ai ainsi vécu seul, sans personne à qui parler véritablement, jusqu’à une panne dans le désert du Sahara, il y a six ans.” „Tak właśnie żyłem samotnie, nie mając nikogo z kim można by naprawdę porozmawiać, aż do wypadku w saharyjskiej pustyni, sześć lat temu.”
Jest rok 2023. Tarfaya nad Oceanem Atlantyckim, kilkadziesiąt kilometrów dalej na południe zaczyna się Sahara Zachodnia. Blisko pięć tysięcy kilometrów od Warszawy, od tamtej podstawówki czy liceum we Wrocławiu jeszcze dalej. Saint-Exupéry wykonywał z Tarfayi loty jako pilot cywilny pracujący dla francuskiej poczty, Aéropostale. Małego Księcia napisał nie tu, lecz w Nowym Jorku. Nie, nie był sam, w jego życiu pojawiło się wiele kobiet, a najdramatyczniejszy związek łączył go z Consuleą, pochodzącą z Salwadoru. Wikipedia pisze, że Consuela była dla niego największą muzą, a zarazem największym źródłem niepokoju (the
source of much of his angst). Rzeczywiście rozbił się nad Saharą, w 1935, i cudem przeżył, tyle że było to nad Pustynią Libijską, niedaleko delty Nilu. Nie przeżył drugiej wojny światowej, zaginął w akcji pilotując myśliwiec w lipcu 1943, nad Morzem Śródziemnym. 1943 rok? 1935? Pięć tysięcy kilometrów od Warszawy Lata rozwoju poczty lotniczej? Wojna światowa?
Odległe światy w czasie i w przestrzeni? Mój kolega z biznesu, Adam, przesłał mi wczoraj mem, nie-mem, w każdym razie coś dającego i do myślenia, i nawet powody do niepokoju: „I pomyśleć, że między rokiem 1937 a 1980 minęło dokładnie tyle samo lat, co między 1980 a dzisiaj, w 2023…”. Aha, jak dobrze mieć takich kolegów z biznesu, z którymi można pogadać nie tylko o biznesie. Pour ne pas vivir tout seul, sans personne à qui parler véritablement.

V.

Napisałem w książce tę prawdę, którą poniekąd znamy – że nie ma sytuacji bez wyjścia. Co innego jednak wiedzieć, że tak jest, i mieć nawet na to liczne dowody zebrane przez lata, a co innego niezachwianie w to wierzyć, kiedy coś się wydarzy. Coś skrajnie niepożądanego. Dakhla. Już nieco na końcu świata, nad srebrzystą laguną w której azyl znajduje niewielka, mikroskopijna objętość wielkiego Atlantyku. Ostrygi i ich poławiacze brodzący w płytkich wodach. Sto tysięcy mieszkańców, ale wrażenie mieściny. Więcej niż rybacka osada, mniej niż
miasto. Mnóstwo wojska, przecież to drugie największe miasto Sahary Zachodniej, terytorium do którego roszczą sobie prawa Saharawici. Kilka samolotów tygodniowo z Paryża. To właśnie tutaj widzę nagle, że tył Land Rovera, nad prawym kołem, wyraźnie się obniżył i w porównaniu do tego, co jest po lewej stronie niemal styka się z bieżnikiem opony. A w każdym razie uruchamia mi się seria antycypacji, czyli obrazy jak to się dalej obniża w kolejnych dniach i wreszcie na Saharze w Mauretanii, przy pokonywaniu wydmy nadkole rozwala oponę, a zapasu nawet nie da się założyć, zresztą po co.
Początkowo to jeszcze bagatelizuję, ale wieczorem dociera do mnie, z opóźnieniem więc, ale dociera, z siłą kuli z pistoletu, że jeśli to sprężyna, to przecież wiadomo, że sprężyna jest nienaprawialna i można ją tylko wymienić na nową. Wczołguję się pod Dashę z lampą i widzę że coś jest ze sprężyną nie tak w górnej części, czyli książkowo, bo sprężyna jak pęka to zwykle u dolnej podstawy lub u góry. Jesteśmy w południowym Maroku, zasadniczo królestwie Toyoty, gdzie je teraz znajdę warsztat lub sklep z częściami, który będzie miał sprężyny (pęka jedna, trzeba wymienić po obu stronach) Land Rovera Discovery 2??
A może jechać rano do granicy, wjechać do Mauretanii i tam szukać ratunku albo w Nouadhibou albo w stolicy Nouakchott? Trudny moment, bo trzeba zapanować nad emocjami, skłaniającymi do tego, by nie tkwić w miejscu lecz jechać dalej i tam działać z samochodem. W takim momencie trzeba powiedzieć sobie: nie, jedziemy do Dakhla (nasz bungalow jest jakieś 30 km od miasta), i spróbować, bo jeśli od razu wyruszę na przejście graniczne, a Mauretania okaże się krajem, gdzie o naprawianiu zawieszenia przez wymianę sprężyn nawet nie słyszano, to wtedy nie wybaczę sobie, że nie sprawdziłem, jak to jest w Dakhla.
Osiem godzin później. Jesteśmy od rana w warsztacie Ahmeda w Dakhli. Warsztat nie byle jaki, bo nazywa się Garage Paris. Ponadto za jego plecami stoi meczet, co przyjmuję za dobrą wróżbę. Początkowo dyskutowałem z Ahmedem, że przecież sprężyny nie da się naprawić. Ahmed powiedział bowiem, że naprawi. Ale niedługo potem przyznałem mu rację. Wszystko ma swoją logikę. Przecież jeśli Ahmed podłoży specjalne podkładki – będzie jeździł po całej Dakhli, by je kupić – pod sprężyny, to przecież wcale nie znaczy, że on naprawia sprężyny. On
po prostu mocuje je inaczej. Przy okazji odkrywa zużyty amortyzator. Kolejna godzina jeżdżenia po mieście, by kupić dwa nowe. Nowe są wprawdzie nowe, ale mają końcówki nie pasujące do mojego mocowania. Trzeba więc wydłubać końcówki z moich starych i wcisnąć do nowych. Tylko że wcisnąć, w jakimś urządzeniu pod ciśnieniem, może kolega Ahmeda. Aha, kolega zajmie się tym za dwie godziny, bo jest piątek, zaczęła się pora popołudniowych modlitw. Idźcie więc na ostrygi czy na cokolwiek i przyjdźcie około 16:30. Tylko zamknijcie
samochód, bo ja też idę się modlić, prosi Ahmed.
Wiele wskazuje na to, że jednak uda nam się dzisiaj wyruszyć nad granicę mauretańską. Nie przekroczymy jej jednak tego samego dnia, bo to trzeba zacząć robić rano. Ale jest postęp. A jeszcze kilkanaście godzin temu nie miałem planu B, a plan A był mocno niepewny w realizacji.
Wręcz nawet kontynuowanie wyprawy stanęło pod znakiem zapytania. A jednak naprawdę nie ma sytuacji bez wyjścia. Czy kiedyś będę wreszcie o tym zawsze i w każdej chwili pamiętał? Przecież nawet napisałem o tym książkę. Ale życie często z nas drwi – pokaż, jaki jesteś dzielny i czy naprawdę masz wiarę w to, co głosisz. No to trzeba pokazać, nawet jeśli zadanie wydaje się niemożliwe do wykonania.

VI.

Odprawa graniczna po stronie marokańskiej miała być tą stosunkowo bezproblemową. Zaraz po niej miał się rozpościerać sławetny pas ziemi niczyjej, gdzie należało się trzymać śladów innych samochodów, by nie wjechać na minę. Z wrakami spalonych samochodów na tym szlaku. A i tak miało to być zaledwie preludium do wielogodzinnego koszmaru odprawy granicznej po stronie mauretańskiej.
Rzeczywistość postanowiła rozegrać ten scenariusz zupełnie inaczej. Odprawa marokańska trwała pięć godzin, a liczba pieczątek do zebrania na kolejno wręczanych papierkach doprowadzała do skrajnej irytacji. Przesadą było też skierowanie naszego land rovera do skanowania urządzeniem w formie wielkiej bramki stanowiącej część specjalistycznego pojazdu przesuwającego się wzdłuż badanego samochodu. W miarę sympatyczne było natomiast to, że oględzin, a raczej obwąchań, dokonał najpierw jeden pies, a po kilku minutach inny. Zdaje się, że były tresowane do wyczuwania różnych rodzajów narkotyków.
Przynajmniej psy wykonały swoje zadania szybko i profesjonalnie. Jednemu nawet udało się wskoczyć na zwałowisko rzeczy wypełniające tył samochodu.
Zaskoczeń ciąg dalszy. Fakt, że złowieszczy pas ziemi niczyjej został, po pierwsze, uprzątnięty ze złomu, po drugie liczy może najwyżej kilometr długości a po trzecie wyboista gruntowa droga jest spokojnie przejezdna, wzbudził w nas coś w rodzaju rozczarowania. Natomiast hitem była odprawa mauretańska. Za 20 euro przeprowadził nas przez nią Moussa, wyluzowany młodzieniec, który nawet nie bardzo ochoczo sprzedawał nam swoją usługę.
Wszyscy Mauretańczycy się uśmiechali i tylko jeden z nich, z naszywką Interpolu na mundurze, poprosił o pieniądze, które trudno byłoby nawet nazwać łapówką. Facet z naszywką chciał sobie tylko chwilę porozmawiać, bez zamiaru przeprowadzenia jakiejkolwiek czynności urzędowej. Kiedy było już jasne, że nie dostanie pieniędzy, uśmiechnął się ciepło i oddalił się życząc nam wspaniałego pobytu w Mauretanii.
Mauretańczycy w ogóle są dość wyluzowani, co wypływa z przekonania, w obliczu każdego problemu czy niedogodności, że przecież „this is Africa!”. Co można rozwinąć tak: jesteśmy biedni, mamy skromne zasoby techniczne by rozwiązywać codzienne problemy, ale dzięki temu musimy być kreatywni, by z niemal niczego potrafić zrobić prawie wszystko. Doświadczyłem tego w warsztacie samochodowym – w braku lepszego słowa, jak by powiedział Gordon Gekko, używam w tym przypadku określenia „warsztat” – w Nouadhibou,
gdzie trzeba było rozwiązać pewien problem dotyczący jednego z kół Dashy.
To mi bardzo przypomniało rzeczywistość PRL-u, epoki niedoborów i deficytów, epoki w której tym niemniej możliwe było prawie wszystko jeśli chodzi o radzenie sobie z codziennością. Drugą stroną medalu takich systemów gospodarczych jest oczywiście to, że nie są one zdolne do pójścia dalej, to jest do tworzenia wartościowych, złożonych produktów.
Dlatego też gospodarka Mauretanii opiera się na złocie (nawet nie w postaci sztabek, lecz czegoś w rodzaju rudy złota), rudzie żelaza i rybach.
Jest w tym jednak jakiś umiar, z konieczności co prawda a nie w pełni z wyboru, jakaś inna kultura niż ten nasz konsumeryzm bogatego Zachodu. Jak stwierdził przy kolacji w Chinguetti, w sercu mauretańskiej Sahary, Thierry z ambasady Francji w Noukachott – poznany przez nas godzinę wcześniej, wraz z całą jego rodziną, na wydmie z której podziwialiśmy zachód słońca – tutaj jeśli zabija się wielbłąda (dromadera), to nie by dodać życiu smaku, lecz po to, by
przeżyć. To zupełnie coś innego niż nasza „surconsommation”.
Ale kapitalizm atakuje, rzecz jasna. Afryka Zachodnia, a tu w każdym z dwóch dużych miast mnóstwo chińskich sklepów. W jednym, gdzie można było kupić piwo Bavaria w puszce (bezalkoholowe, Mauretania to jeden z najbardziej konserwatywnych krajów islamu) nawet pani przy kasie była Chinką. I chyba mówiła tylko po chińsku. A to wierzchołek góry lodowej, bo Chińczycy budują ciężką i lżejszą infrastrukturę. Są wszędzie, jak w ogóle w Afryce. Są nawet Turcy, wybudowali hotel w Noukachott, z dobą w cenie 200 euro, tu, w jednym z
najbiedniejszych krajów Afryki. Ale nie wszyscy są bardzo biedni. Unia Europejska hojnie daje pieniądze, prawdopodobnie w złudnym przekonaniu, że to rozwiązuje u źródła problem imigracji do Europy, i być może nie zdaje sobie sprawy z tego, że lwia część tych pieniędzy ląduje w kieszeniach tutejszej plutokracji. A inwestycje nawet jeśli są rozpoczynane, to się ich często nie kończy. Rozmawiam z Thierry też o tym, jaka jest percepcja Francji w Mauretanii i czy Francja ma tu jeszcze jakieś interesy gospodarcze. „Już dawno zostaliśmy wyprzedzeni przez firmy chińskie, tureckie i nawet hiszpańskie”.
Wszystko więc płynie, ale Sahara jest majestatyczna, jak od zawsze. Patrzę na morze wydm i myślę: a więc to jest malutki fragmencik tych około dziewięciu milionów kilometrów kwadratowych. A to co widzę kończy się kilka tysięcy kilometrów dalej nad Morzem Śródziemnym. Wiem jednocześnie, że takie romantyzowanie jest zbyt proste, że można to było robić w czasach Lawrence’a z Arabii. Dziś trzeba pamiętać o tym, że Sahara przesuwa się na południe, zabierając tereny uprawne, zwiększając biedę i migrację ludności do wielkich
miast, gdzie czeka ją kolejna porcja nieszczęść. A zmiana klimatu to susze, kolejny czynnik upadku rolnictwa. Jesteśmy tu w pełni zimy, temperatura za dnia odchodzi do 31 stopni. Nie wiem, jak można tu żyć w porze letniej.
Ale cóż, magia wielkiej pustyni przeważa. Wczoraj po południu odjechaliśmy w głąb pustyni, na około półtorej godziny od Ouadane, założonego w XII wieku i przez stulecia bogacącego się jako miasto na szlaku wielkich karawan, tych ciągnących z Tangeru do legendarnego Timbuktu i odwrotnie. Pokonywanie głębokiego piachu to jak dotąd przyjemność. Od dwóch dni jeździmy na oponach z ciśnieniem obniżonym do 1.8 bara. Nadal trochę za wysoko, ale mam zawsze opór przed spuszczeniem jeszcze większej ilości powietrza, mimo że kompresor
do pompowania kół oczywiście jest obowiązkowym elementem ekwipunku do overlandingu. Dasha dzielnie wywiozła nas na wydmę z obłędnym widokiem. Nadchodził wieczór, jak to w Afryce zapadający bardzo szybko. To chyba jedyne zjawisko, które odbywa się tu szybko.
Najpierw zaszło słońce, chwilę potem pojawił się księżyc. Księżyc w pełni, zatem trochę zepsuł gwiezdny spektakl, ale za to nadał krajobrazowi wygląd nieziemski. Jakby to wszystko było na Marsie, oświetlanym przez planetę o bladej poświacie. Wiatr już ucichł. To dobrze, bo wtedy wszystko lepiej słychać, chociaż tu, w tej kolosalnej scenografii, nie słychać niczego, dosłownie niczego. Noc w namiocie. Rano wrócimy do miasteczka, na mauretańską herbatę a potem kawę. Zawsze jest droga dokądś, a potem z powrotem.

VII.

Jem langustę w Dakhla, zaraz po zjedzeniu ostryg. Dakhla słynie z ostryg. Zresztą, z czego ona nie słynie. Gdyby na Księżycu była woda, to o wybrzeżu widzianym przez przybysza nadjeżdżającego od strony Mauretanii należałoby powiedzieć, że jest iście księżycowe. Woda w lagunie przyciąga. Wzrok i kolorowe kawały materiału, z którymi poprzez linki łączą się ludzie na deskach.
Jest późne popołudnie, słońce już mniej oślepia, przede wszystkim podkreślając kształty.
W porównaniu z Mauretanią jest to kraina dobrobytu. Ostrygi i langusta są jak wyrzut sumienia, jak coś co każe pomyśleć o ludziach po drugiej stronie granicy, odległej o niespełna czterysta kilometrów.
Pamiętam jednak również rzeczywistość Polski przed rokiem 1989, i moje ówczesne ocieranie się o Zachód. W wielu sensach można się było poczuć pariasem, a co najmniej przedstawicielem jakiegoś świata upośledzonego. Można było, ale jednak nie. Byłem szczęśliwy mając swoją ojczyznę i mogąc przypatrywać się innej cywilizacji. Czasami wydawało mi się, że wiem o niej więcej niż jej właśni obywatele.
Być może Mauretańczycy – polubiłem ich bardzo w ciągu tego nieco dłużej niż tygodnia, nawet sama nazwa tego ludu niesie sobą śpiewność i tajemniczość – posiedli swoją formułę szczęścia. Bo żyją bliżej tego, co ich otacza. Mają swoje niebo, przygniatające, ale nie wrogo, bo przytłaczające ogromem niewiadomego. Bo mają swój wiatr. Wiatr jest istotą Mauretanii, podobnie jak to nocne niebo, na którym trudno znaleźć fragment niezajęty przez gwiazdy.
Wiatr szarpiący zmysłami i sprowadzający niepokój, rozżalenie, złość. Tak przynajmniej było w moim przypadku. To jest ich wiatr. Ich są również wielbłądy. Ich jest piasek. Ich są kolory żółci, pomarańczu, ochry i bieli, układające się w kształty nazywane potocznie wydmami.
Jakież to zubażające określenie. Wydmy są wielobarwną i wielopostaciową ekspresją ziemi. Mają też Mauretańczycy swoje wioski, swoje więzi społeczne, swoje umiejętności współżycia
i przeżycia każdego kolejnego dnia. Mają swoje radości, troski, zawiedzione nadzieje i cierpienia. Rozbijamy namiot przy posterunku żandarmerii w jednej z wiosek, bo już noc a miejscowość okazała się naprawdę wioską. Najbliższa auberge jest pięćdziesiąt kilometrów dalej. Jestem zbyt wykończony, by po nocy jechać dalej. Rozbijamy więc ten namiot, a komendant posterunku, cały pozawijany na biało zapewnia nas, że jesteśmy jego gośćmi i osobiście będzie czuwał nad naszym bezpieczeństwem. Śpiew muezzina miesza się z jakimiś cichymi popowymi melodiami wydobywającymi się z jednego z budyneczków. Jestem przekonany, że
w tej wiosce rozprawia się o tym, kto jaką muzykę puszczał późnym wieczorem. Tak jak Małgorzata Linde przychodziła do Maryli, by skwapliwie informować ją, co każdego dnia zdarzyło się w Avonlea, na Wyspie Księcia Edwarda.
Szczęście czy nieszczęście nie tkwi w ilości zjadanych ostryg, lecz raczej w tym, ile jeszcze smutku i melancholii wydarzy się w naszym życiu, byśmy nadal mogli cieszyć się z każdego przeżytego dnia.

VIII.

Saudade, portugalskie słowo oznaczające pogodną melancholię. Ani nie jest to zwykły smutek, ani tym bardziej przygnębienie. Powiada się, że to pojęcie jest nieprzetłumaczalne na język polski. Trochę jednak jest. Piszę o tym w mojej książce „Po prostu to zrobić” („saudade: określenie na smutek, melancholię, nostalgię, tęsknotę za utraconym, kontemplację przemijania, wdzięczność i pogodzenie się z brakiem”.
Saudade to tęsknota, a nawet roztęsknienie.
Najlepiej jednak poczuć to na własnej skórze, a raczej we własnych zmysłach.
Mam to prawie zawsze, gdy docieram do najdalszego punktu wędrówki. Wskutek
wpatrywania się w mapę. Albo gdy kogoś spotkam, kto jest w podróży do „jeszcze dalej”. Albo gdy na półce, na podłodze, na stoliku czy pod lampą na biurku, gdzieś w hostelu, zobaczę pewien typ przewodnika czy książkę. Nie album ze zdjęciami, lecz wiele słów opisu. Tak się stało w Mauretanii, w Auberge Triskell, w Nouakchott, w ostatni wieczór 2023 roku.
Narastało od paru dni, ale do rozsmakowaniia się w saudade potrzebne były dodatkowe impulsy. „Guide du routard” po Senegalu. Rozmowa z Niemcami, którzy na motocyklach i dwoma przerobionymi na mocarne maszyny do overlandingu Defenderami jechali dalej na południe. Jak się okazało, do Kapsztadu (skąd oba smoki i motory będą wracać do Europy statkiem).
To jest ten rodzaj melancholii, która jest smutkiem powrotu, w dystyngowanej kombinacji z radością, że koniec będzie początkiem. Że granice, raz przesunięte, będą przesuwane dalej. Że odczucie znalezienia się w innym świecie, bycia wyrwanym z kontekstu a zarazem tak dobrze uplasowanym, w trudnym związku z mauretańskim wiatrem, o którym pisałem wcześniej, będzie pogłębiane. A nową granicą stanie się Dakar. Może kiedyś Timbuktu. A może Kapsztad, do którego wreszcie dotrę tak, jak zawsze chciałem, a nie samolotem unieważniającym
przestrzeń czy wprawdzie na kołach, ale z dość bliskiej odległości, z krajów południa Afryki.
To wszystko jest przecież jednym imaginarium. Moje zawrócenie – tym razem – z punktu  odległego o kilka godzin jazdy od rzeki Senegal, by jechać w kierunku granicy z Saharą Zachodnią i dalej do Europy. I pamięć tej sceny, kiedy w Cast Away jego bohater myśli chwilę na rozstaju dróg, na równinie prawie całkowicie pozbawionej znaków szczególnych, którędy pojechać. A potem i tak wybierze drogę, w którą kilka minut wcześniej skręciła Rudowłosa.

IX.

Plage Blanche. Biała Plaża. Nie wiedziałem, że tak się nazywa, gdy po raz pierwszy o niej usłyszałem dawno temu w rozmowie z kimś, kto kilkanaście lat temu zjeżdżał samochodem terenowym z Polski aż pod równik. O miejscu położonym niedaleko Bou Jerif w Maroku.
W pobliżu jak w pobliżu. To jednak jeszcze kilkadziesiąt kilometrów po minięciu fortu Bou Jerif. W latach trzydziestych ubiegłego wieku stacjonowała tam armia francuska. A może także Legia Cudzoziemska. Fort jest rozległy, wyśmienicie widoczny z drogi, wręcz majestatyczny. Wszystko wokół jest też takie. Niedługo znad drogi wychynie Ocean Atlantycki.
Wjeżdżam na Plage Blanche nie tracąc rozpędu, bo chodzi o to, aby sprawnie przebyć pas rozluźnionego piachu nie tracąc dynamiki i znaleźć się bardzo blisko wody. Tam piasek będzie jak tafla szyby, niemal jak betonowa autostrada. Jest odpływ, nasz wyjazd z okolic Bou Jerif miał nastąpić tak, aby na plaży znaleźć się na około godzinę przed kulminacją odpływu, tego dnia przypadającą na 15:40. Niezbyt nam to wyszło, bo zjadanie berberyjskiego omleta po drodze zajęło zbyt wiele czasu.
I pędzimy. Z prawej strony Atlantyk. Fale wściekle dobijające do wybrzeża i ptaki zrywające się do lotu. Z lewej zaś strony pojawiają się wydmy, białe i żółte. Pewnie wraz zachodem słońca zmieniają barwy na pokrewne ochrze. Są dość daleko, trzymamy się cały czas wody.
Plaża jest ogromna, w kulminacji odpływu może się na niej zmieścić i dwadzieścia samochodów terenowych jadących obok siebie. Wydmy też nie są zwyczajne. W tym miejscu Sahara dochodzi do Atlantyku. To co widać jest zatem jedynym w swoim rodzaju połączeniem największej pustyni świata, przepastnych rozmiarów plażowej równiny i głośnego żywiołu oceanu.
Jedziemy prawie setką przez ponad dwadzieścia kilometrów. Wiatr potęgowany przez nasz ruch, wbijający się z impetem przez otwarte okna, powoduje że każdy na pokładzie zakłada na siebie to, co ma pod ręką. W najlepszej sytuacji jest pod tym względem Janek, który wciąga na głowę kaptur. Można by zamknąć te okna, ale jak to zrobić, gdy wszystko wokół kusi jeszcze bardziej bezpośrednim spotkaniem. Daria uśmiecha się robiąc film. Aneta myśli o czymś, patrząc na słoneczne refleksy na rozlanych szeroko spłacheciach wody, przez które
przejeżdżam. Dzieciaki piszczą z radości. Dwadzieścia jeden kilometrów. Można dalej, ale zawracamy, bo zachód słońca już blisko a trzeba dojechać do oazy, w której będziemy spać. Jeszcze postój na wspólne zdjęcia. Zatrzymuję się unikając hamowania. Prawie trzytonowa Dasha zostawiła za sobą ślad, ale stanęła jak na asfalcie, nie widać by koła zagłębiły się w podłoże choć na pół centymetra. Lepiej jednak powoli zabierać się z Plage Blanche. Już od godziny trwa przypływ, choć tego jeszcze nie widać. Ale on jest. Kulminacja wysokiej wody nastąpi około 20:20. Gdyby coś się wcześniej stało i nie moglibyśmy ruszyć samochodu z miejsca o tej godzinie, mocarny Atlantyk prawdopodobnie zabrałby sobie Dashę jak zabawkę.
Teraz już wiemy, że jest tylko jedna Plage Blanche. Tak jak jeden jest Marrakesz i jeden Moulin Rouge. Jak Mont Blanc i jak al-Magrib, czyli arabski Zachód. Jak zamki nad Loarą i Alhambra w Granadzie. Jak dotarcie do celu.

X.

Gdyby zakończenie podróży dostarczało takich samych emocji, jak jej rozpoczynanie, zapewne podróżowanie jako takie byłoby mniej kuszące.
Tym razem w obu punktach pojawiło się podobne zaskoczenie: czyli wreszcie zaczynamy to, co tylokrotnie bywało wymyślone, wyobrażone, przygotowane? Naprawdę przekraczamy pierwszą granicę, potem Cieśninę Gibraltarską a później suniemy w rozrzedzonym saharyjskim powietrzu? A później: to naprawdę już koniec? Ostatnia kolacja, umycie podwozia auta, by usunąć sól morską (Dasha zostaje do końca lutego na parkingu przy lotnisku w Maladze), ostatnie pokazanie paszportów, tym razem na lotnisku?
Poza tym jednak emocje są różne. Początek jest rzeczywiście, pod każdym względem początkiem. Koniec jest zaś początkiem czegoś nowego. Bo – dokąd teraz? Teraz, czyli za kilka miesięcy. Dokąd, bo wszędzie przecież mamy blisko.
Pisałem już sporo o sztuce podróżowania, napisałem przecież o tym książkę. A mimo to jest ona nadal rezerwuarem przemyśleń.
Podróż do Maroka i Mauretanii pozwoliła mi w nowy sposób pomyśleć o najbardziej esencjonalnych składnikach życia, tego które jest wiecznie w drodze:
CZAS. Chroniczny brak czasu, uwidaczniany wtedy, gdy jest tak wiele zadań i spraw. Przy podróży zaplanowanej tak, by był to overlanding, a zatem to co ma dawać doznanie przyjemności z faktu samego przemieszczania się i pokonywania odległości, czasu brakuje niemal zawsze. Brakuje go w każdej chwili i na wszystko. Potem do kraju wracają sukienki, niezałożone i nieuwiecznione na fotografii, tylko i wyłącznie z tego powodu, że zabrakło na to czasu. Czas staje się kategorią tak namacalną, jak nigdy w codziennym, normalnym życiu. Jest jak bryła mokrego piasku, którą próbuje się objąć dłonią, nie używając zbyt wielkiej siły by nie rozkruszyła się natychmiast na tysiące bryłek, co zresztą i tak zawsze się dzieje. Jest zintegrowany z przyrodą, bo pewnych rzeczy nie da się robić – lub lepiej ich w Afryce nie robić – przed wschodem słońca i po jego zachodzie. A zachód słońca nad kontynentem afrykańskim jest błyskawiczny, i kiedy słońce już postanawia się schować, robi to jakby spadało siłą swej masy na jakąś drugą stronę świata.
PRESJA. Nie utożsamiam, tego co robię, z wakacjami, bo to słowo wyraża, zresztą zgodnie ze swą łacińską etymologią, oderwanie od normalnego życia, zawieszonego na czas wakacji.
Tymczasem dobre jest to, że w czasie podróży mogę nadal pracować z ludźmi, że praca dająca wiele satysfakcji jest nadal możliwa do wykonywania. Nie ma czasu czytać książek, ale wciąż podróż nie jest absencją w tej „zwykłej” codzienności. Że to potęguje presję i jeszcze dotkliwiej uświadamia deficyt czasu? Ale presja to przywilej.
ODKRYWANIE. Tego, że zachód słońca jest najpiękniejszy kilkanaście albo i kilkadziesiąt minut po zniknięciu słońca. A piasek przesuwany wiatrem na pustynnej wydmie najpierw przechyliłby, a potem pewnie zakopał samochód, gdyby pozostawić go w czasie burzy
piaskowej w jednym miejscu na kilkadziesiąt godzin. Natura używa siły bez wysiłku. Odkrycie tego, że w księgarni w medynie Fezu można kupić książki Paula Bowles’a (swoją drogą, tamtejsi handlarze wiedzą, co uderzy w czuły punkt przybysza zwiedzającego medynę). I, ponownie, i po raz któryś, że nie ma sytuacji bez wyjścia, trzeba tylko zwrócić się o pomoc do właściwych ludzi. I również tego, że bezduszność oraz okrucieństwo ludzi wobec zwierząt są stale obecnym składnikiem rzeczywistości, choćby się pojechało w nie wiadomo ile pięknych
miejsc leżących gdziekolwiek.
WDZIĘCZNOŚĆ. Podróż odbywana z innymi ludźmi jest dziełem wspólnym, to oczywiste. Jest także katalizatorem odczuwania wdzięczności. A zatem zaistnienia uczucia bardzo ostatnio modnego, bo coraz więcej ludzi jest przekonanych, że będzie im ono dawało jakąś korzyść. Ale dobra jest wdzięczność dla niej samej, jako gest przyjaźni i serdeczności. Bez liczenia na jakikolwiek pożytek. Trzeba tylko wybrać się w podroż z innymi. Jest ona wtedy dawaniem i otrzymywaniem.
Wdzięczność – moja wdzięczność – jest także wtedy, gdy ktoś czyta to, co napisałem, w relacji z przebywanej drogi.
A teraz już czas nadchodzi, by zaplanować coś innego.

Koszyk